Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

panią do męża. Powie pani temu Bugisowi, żeby jechał do polanki radży. Jest ich trzech braci; będą gotowi na wszystko, jeśli pani im zapłaci... pani ma trochę pieniędzy, co?
Joanna znieruchomiała nagle — może słuchając — ale nie zdradziła niczem że rozumie; patrzyła w podłogę, jakby okropność położenia, przytłaczające poczucie własnej winy i wielkiego niebezpieczeństwa, które groziło Willemsowi, ogłuszyły jej umysł, jej serce, jej wolę, zostawiając tylko możność oddychania i trzymania się na nogach. Almayer wymyślał na nią w duchu co się zmieści, klnąc się że nigdy w życiu nie spotkał równie głupiego i niemrawego stworzenia.
— Czy pani mnie słyszy? — zapytał, podnosząc głos. — Niech pani postara się zrozumieć. Czy pani ma pieniądze? Pieniądze. Dolary. Guldeny. Pieniądze! Co pani jest?
Nie podnosząc wzroku, rzekła głosem brzmiącym słabo i niepewnie, jakby wysilała rozpaczliwie pamięć:
— Dom został sprzedany. Pan Hudig się gniewał.
Almayer chwycił ze wszystkich sił za brzeg stołu. Oparł się dzielnie niezwalczonemu wręcz porywowi aby na nią się rzucić i wytargać ją za uszy.
— Pewno został sprzedany za pieniądze — rzekł dobitnie ze sztucznym spokojem. — Czy pani je ma? Kto je ma?
Spojrzała na Almayera, podnosząc z wielkim wysiłkiem spuchnięte powieki; opuszczone kąciki ust nadawały żałosny wyraz jej twarzy, brudnej i umazanej łzami. Wyszeptała potulnie —
— Leonard wziął trochę pieniędzy. Chciał się żenić. I wuj Antonio; siedział na progu i nie chciał odejść. I Aghostina — ona jest taka biedna... a ma tyle dzieci —