Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Była niczem, a ja zrobiłem z niej panią Willems. Z tej metyski! Niech pan zapyta jak mi okazała wdzięczność. Niech pan zapyta... Ale mniejsza z tem. No więc przywiózł mię pan tu i rzucił na ląd jak wór śmiecia; rzucił mię pan tu i zostawił; nie miałem żadnego zajęcia, żadnych widoków na przyszłość — gryzły mnie tylko wspomnienia. Zostawił mię pan tu na łasce Almayera, tego durnia, który mię o coś podejrzewał. A o co? Djabli go wiedzą. Ale podejrzewał mnie i nienawidził od samego początku; pewno dlatego że pan okazywał mi przyjaźń. O, ja umiem w nim czytać jak z nut. On nie jest bardzo sprytny, ten pana wspólnik sambirski, ale umie być nieprzyjemny. Mijały miesiące. Myślałem że umrę poprostu z nudów, że mnie zadręczą myśli i żale. A wówczas...
Uczynił szybko krok w stronę Lingarda, a jednocześnie i Aissa przysunęła się do nich, jakby pod wpływem tej samej myśli, tego samego instynktu, pchnięta wolą Willemsa. Stali w zwartej grupie; obaj mężczyźni poczuli że nieruchome powietrze między ich twarzami zafalowało od lekkiego oddechu niespokojnej kobiety, która ogarniała ich pytającem, rozpaczliwem i zdumionem spojrzeniem dzikich, żałosnych oczu.