Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zać zabić tamtego durnia i spalić całą posiadłość, zetrzeć ją z oblicza ziemi. Gdybym był chciał, znalazłby pan tam tylko kupę popiołu. Mogłem to zrobić. Ale nie chciałem.
— Nie umiałeś na to się zdobyć. Nie śmiałeś. Ty łotrze! — krzyknął Lingard.
— Poco mi pan wymyśla?
— Prawda — odparł Lingard — niema na ciebie dość ciężkiej obelgi.
Zapadło krótkie milczenie. Na dźwięk tych szybko wymienionych słów Aissa dźwignęła się z ziemi, gdzie siedziała żałosna, zgnębiona i zbliżyła się do obu mężczyzn. Stała z boku, patrząc chciwie i wytężając umysł w rozpaczliwym wysiłku; oczy jej były rozbiegane i oszalałe, jak u kogoś kto dałby życie aby przeniknąć znaczenie zdań wypowiedzianych w obcym języku — znaczenie złowróżbne, wyroczne, ukryte w dźwiękach tajemniczych wyrazów, zdumiewających, nieznanych i obcych.
Willems pominął milczeniem słowa Lingarda; lekkim ruchem ręki jakby odepchnął je ku innym cieniom przeszłości. Potem rzekł:
— Pan mnie uderzył; pan mnie znieważył...
— Znieważyłem cię! — przerwał Lingard gwałtownie. — Kto — co może cię znieważyć, — ty... ty...
Zatchnął się, uczynił krok naprzód.
— Powoli! powoli — rzekł Willems spokojnie. — Mówię panu że bić się nie będę. Rozumie pan co ja mówię? Nie — ruszę — nawet — palcem.
Mówił zwolna, podkreślając każde słowo lekkiem targnięciem głowy i patrzył na Lingarda; prawe oko miał otwarte i duże, lewe małe i prawie zamknięte przez obrzęk twarzy, która wyglądała jak ściągnięta cała na jedną stronę, niby odbita we wklęsłem zwierciadle. Sta-