Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

starczy ci światła aby ujrzeć człowieka, który powiedział przed niewielu dniami, że za jego sprawą znaczysz w Sambirze mniej od dziecka.
Babalaczi poczuł lekkie drżenie pod ręką; cofnął ją zaraz i zaczął szukać strzelby, macając po wieku skrzyni za plecami Lingarda.
— Co tam robisz? — rzekł niecierpliwie Lingard. — Ciągle się cackasz z tym gratem. Lepiej zapal światło.
— Światło! Mówię ci, tuanie, że światło nieba bardzo już blisko — rzekł Babalaczi, który dobrał się wreszcie do przedmiotu swej troskliwości, i trzymając go mocno za długą lufę, oparł kolbą o podłogę u swoich stóp.
— Może i jest blisko — rzekł Lingard; wyjrzał w noc, wsparty łokciami o ramę prymitywnego okna. — Bardzo jeszcze ciemno na dworze — zakończył niedbale.
Babalaczi wiercił się z niepokojem.
— Nie trzeba abyś siedział tu, gdzie można cię zobaczyć — mruknął.
— Dlaczego? — zapytał Lingard.
— Biały śpi, to prawda — wyjaśnił pocichu Babalaczi — lecz może wyjść z domu wcześnie i ma broń.
— Ach tak! Ma broń? — rzekł Lingard.
— Ma; krótką strzelbę która strzela wiele razy — jak ta twoja. Dał mu ją Abdulla.
Lingard słyszał słowa Babalacziego, ale nie poruszył się wcale. Staremu marynarzowi nie przychodziło wcale na myśl że ognista broń może być groźna także i w cudzych rękach, a cóż dopiero w rękach Willemsa. Taki był pochłonięty tem, co uważał za święty swój obowiązek, że nie mógł się zastanawiać nad przypuszczalnemi czynami Willemsa. Myślał o nim jak się myśli o straconym zbrodniarzu — ze zdumieniem i gniewem miarkowanym przez pogardliwą litość. Siedział, patrząc w mrok,