Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/086

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciągnął, patrząc z ciekawością na Lingarda — powiedz mi, tuanie, czy wy, biali, słyszycie kiedy głosy niewidzialnych?
— Nie — odrzekł Lingard — ponieważ ci, których nie możemy widzieć, nie mówią.
— Nie mówią! I nie skarżą się nigdy dźwiękami pozbawionemi wyrazów? — wykrzyknął z powątpiewaniem Babalaczi. — Może to i prawda — a może wasze uszy są tępe. My, Malaje, słyszymy wiele dźwięków blisko miejsc gdzie ludzie są pogrzebani. Dziś w nocy słyszałem... Tak, nawet ja słyszałem... I nie chcę słyszeć już więcej — dodał nerwowo. — Może zbłądziłem wówczas, gdy... Są rzeczy, których żałuję. On umarł z sercem pełnem zgryzoty. Czasem zdaje mi się że zbłądziłem... ale nie chcę słyszeć jak niewidzialne usta się skarżą. Dlatego stąd odejdę, tuanie. Niech duch niespokojny mówi do swego wroga, do białego, który nie wie co to strach, czy miłość, czy litość — który zna tylko pogardę i gwałt. Zbłądziłem! Zbłądziłem! Hai! Hai!
Stał przez chwilę, oparłszy łokieć na lewej dłoni i przyciskając prawą do warg, jakby chciał stłumić dokuczliwe wyrzuty sumienia. Spojrzał na pochodnię, która się dopalała, podszedł do ściany obok skrzyni, poszperał tam i nagle otworzył z rozmachem wielką okiennicę, plecioną z trawy, w lekkiej drewnianej ramie. Lingard odwrócił się szybko, przerzucając nogi przez róg skrzyni.
— Cóż to znowu! — rzekł zaskoczony.
Chmura dymu drgnęła; oderwał się od niej leniwy kłąb i przez okno zaczął wytaczać się na dwór. Pochodnia zamigotała, syknęła i zgasła, a rozżarzony jej koniec zleciał na matę; Babalaczi podniósł go i wyrzucił przez czworokątny otwór. Szczątek pochodni zatoczył czerwo-