Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czących ludzi na zwinnem prao suluskiem, a kiedy słońce stało ot tak wysoko — tu podniósł ręce oddalone od siebie o jakie trzy stopy — gdy słońce stało zaledwie tak wysoko, tuanie, ukończyliśmy naszą pracę — a uczta dla ryb w morzu była gotowa.
— Aha! — mruknął Lingard, kiwając powoli głową. — Rozumiem. Czemu pozwoliłeś jej tak zardzewieć — dodał.
Opuścił strzelbę między kolana i zasiadł się głębiej, oparłszy głowę o ścianę chaty i skrzyżowawszy ramiona.
— Dobra strzelba — ciągnął Babalaczi. — Niesie daleko i celnie. Lepiej niż to — tutaj.
Czubkami palców dotknął delikatnie rękojeści rewolweru wyglądającej z prawej kieszeni białej kurtki Lingarda.
— Ręce przy sobie — rzekł Lingard ostro lecz pogodnie bez najlżejszego ruchu.
Babalaczi uśmiechnął się i odsunął trochę dalej na zwiniętych matach.
Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Lingard z przechyloną w tył głową patrzył z pod spuszczonych powiek na Babalacziego, który kreślił palcem niewidzialne linje na macie między swemi nogami. Słyszeli jak Ali i wioślarze gawędzą ze śmiechem naokoło ogniska, rozpalonego przez nich na wielkim, opustoszałym dziedzińcu.
— Więc cóż tam z tym białym? — rzekł Lingard spokojnie.
Zdawało się że Babalaczi nie dosłyszał pytania. Przez długą chwilę kreślił wciąż na podłodze wymyślne desenie. Lingard czekał bez ruchu. W końcu Malaj podniósł głowę.
Hai! Biały człowiek. Wiem, wiem! — szepnął