Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

hać? Szczęście sprzyjało mu wiernie w handlu, w walkach; żeglował sprawnie i był bez kwestji najtęższym marynarzem tych mórz. Wiedział o tem. Czyż nie słyszał głosu ogólnego uznania? Głosu świata, który cenił go tak wysoko, głosu całego swego świata; albowiem nasz wszechświat nie sięga poza grono znanych nam ludzi. Nic dla nas nie istnieje prócz paplaniny pochwalnej lub potępiającej na ustach znajomych, a poza ich kręgiem jest tylko rozległy chaos śmiechu i łez, które nas nic nie obchodzą; śmiechu i łez przykrych, złych, chorobliwych, godnych pogardy — ponieważ słyszymy je niedokładnie uszami opornemi na obce dźwięki.
Lingardowi, który był pełen prostoty, wszystko wydawało się proste. Czytał bardzo mało. Nie leżało to w jego upodobaniach, a przy tem musiał ciężko pracować, prowadząc statek i handlując. Posłuszny wrodzonej swej uczynności, wpływał nieraz decydująco na losy wykolejonych ludzi, z którymi stykał się tu i ówdzie w swem czynnem życiu. Pamiętał z dzieciństwa lekcje w niedzielnej szkółce wsi rodzinnej i przemowy jegomościa w czarnym tużurku, działacza pracującego w misji rybackiej i marynarskiej. Wspomnienie o tym człowieku — pędzącym przez deszcz i szkwał na łodzi z osprzętem jawlowym między przybrzegowcami zatoki Falmouth — należało do owych cennych wizerunków z młodości, które przechowały się w pamięci Lingarda.
— Taki to jak nic wholuje cię do nieba — mawiał z przeświadczeniem — a nie spotkałem nikogo, ktoby z równem mistrzostwem władał łodzią w każdą pogodę!
Tego rodzaju czynniki ukształtowały w ogólnych zarysach młodą duszę Lingarda, zanim wyruszył na po-