Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z krzykiem radości. Kiedy ją wziął z rąk Alego, chwyciła go za wąsy tak serdecznie, że do małych, zaczerwienionych oczu starego marynarza napłynęły łzy, których nie był zwyczajny.
— Nie tak mocno, malutka, nie tak mocno — szeptał, przyciskając ogromną dłonią do swego policzka główkę dziecka, która kryła się zupełnie w tej dłoni.
— Podnieś moje pumelo, Królu Morza! — rzekła bardzo szybko wysokim, jasnym głosikiem. — Jest tam, pod stołem. Prędko, prędko! Ty się biłeś daleko z wielu ludźmi. Tak mówi Ali. Ty jesteś wielki wojak. Tak mówi Ali. Na dużem morzu, daleko, daleko, daleko!
Poruszyła wyciągniętą rączką i zapatrzyła się marząco w przestrzeń, a tymczasem Lingard, wciąż na nią spoglądając, przykucnął i szukał poomacku pumela pod stołem.
— Gdzie ona się tego nauczyła? — rzekł, wstając ostrożnie, do Almayera, który wydawał Alemu rozkazy.
— Jest zawsze z robotnikami. Ileż razy zastałem ją wieczorem sięgającą paluszkami do ich misy z ryżem. Ale matki nie lubi — miło mi to stwierdzić. Jaka ona ładna — a jaka bystra! Żywy mój obraz.
Lingard postawił dziecko na stole i obaj mężczyźni wpatrywali się w nie rozpromienieni.
— Zupełnie mała kobietka — szepnął Lingard. — Tak, kochany chłopcze, my z niej coś zrobimy. Zobaczysz!
— Teraz się na to nie zanosi — zauważył Almayer ze smutkiem.
— Co ty tam wiesz! — wykrzyknął Lingard, biorąc znów dziecko na ręce i chodząc z niem po werandzie tam i z powrotem. Ja mam różne plany. Ja... Posłuchaj.
I zaczął wyjaśniać zaciekawionemu Almayerowi