Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.


ROZDZIAŁ DRUGI

Zapadło długie milczenie. Almayer podszedł do stołu i usiadł z głową wspartą na rękach, patrząc prosto przed siebie; Lingard, spacerujący znów po werandzie, odchrząknął i rzekł:
— Na czem ty skończyłeś?
— Aha! Tak... szkoda że pan nie widział osady w tamtą noc. Chyba nikt się spać nie położył. Zszedłem aż do przylądka, bo stamtąd mogłem wszystko widzieć. Rozpalili wielki ogień w lasku palmowym i gadali do samego rana. Kiedym tu wrócił i siadł na ciemnej werandzie w spokojnym domu, poczułem się taki strasznie samotny że zakradłem się pocichu do pokoju, wyjąłem dziecko z kołyski i przyniosłem je tu na hamak. Gdyby nie Nina, byłbym z pewnością zwarjował, taki się czułem samotny i bezsilny. Niech pan pamięta że nie miałem od pana wiadomości przez cztery miesiące. Nie wiedziałem czy pan żyje, czy też pan umarł. Patalolo nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Moi ludzie uciekli jak szczury z tonącego statku. To były ciężkie chwile, panie kapitanie, kiedym tu siedział, nie wiedząc co za parę minut nastąpi. Tacy byli podnieceni, swarliwi — bałem się naprawdę że przyjdą i spalą mi dach nad głową. Poszedłem, przyniosłem rewolwer. Nabiłem go i położyłem na stole. Od czasu do czasu słychać było straszne wrzaski. Na szczęście Nina się nie obudziła; patrzyłem na nią, taka była śliczna, spała tak cichutko, tro-