Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lakambie. W tem piśmie Said Abdulla donosi, że dziś o południowej godzinie opuści swój okręt, który jest zakotwiczony przy ujściu rzeki. Będzie tu przed świtem, jeśli taka jest wola Allaha.
Mówił z oczami wbitemi w ziemię, i zdał sobie sprawę z obecności Aissy dopiero gdy umilkł i podniósł głowę. Zbliżyła się tak cicho, że nawet Omar nie posłyszał jej kroków; stała i patrzyła na nich z troską w oczach, z rozchylonemi wargami, jakby chcąc coś powiedzieć, lecz na błagalny gest Babalacziego milczała w dalszym ciągu. Omar siedział pogrążony w myślach.
Ay wa! No tak — rzekł wkońcu słabym głosem. — Więc mam wypowiedzieć twoją mądrość, o Babalaczi! Mam rzec Abdulli aby wierzył białemu człowiekowi! Nie rozumiem. Jestem stary, i ślepy, i słaby. Nie rozumiem. Bardzo mi zimno — ciągnął ciszej, poruszając niespokojnie plecami. Umilkł, a potem zaczął mówić od rzeczy słabym szeptem: — Oni są synami czarownic, a ich ojcem jest szatan. Synowie czarownic. Synowie czarownic. — Po krótkiem milczeniu spytał nagle pewniejszym głosem: — Ilu jest białych ludzi, o przebiegły człowieku?
— Tutaj jest dwóch. Dwóch białych, którzy będą z sobą walczyli — odrzekł żwawo Babalaczi.
— A ilu ich jeszcze zostanie? Ilu? Powiedz mi, ty, któryś jest mądry.
— Zagłada wroga jest pociechą dla nieszczęśliwych — rzekł sentencjonalnie Babalaczi. — Oni są na wszystkich morzach i tylko mądrość Najwyższego zna ich liczbę; ale ty będziesz wiedział, że niektórzy z nich cierpią.
— Powiedz mi, Babalaczi, czy oni umrą? Czy umrą obaj? — rzekł Omar z nagłem podnieceniem.