Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

daleko. Żaden statek krajowców nie opuścił rzeki w ciągu ostatnich paru tygodni.
— Tak! ona jest niedaleko i nawet powiem panu gdzie. Jest w kampongu Lakamby.
Willems wpatrzył się z natężeniem w twarz Almayera.
— Fiu! — gwizdnął Almayer. — A Patalolo wcale mi o tem nie doniósł. Dziwna rzecz — mówił w zamyśleniu. — Czy pan się boi tej bandy? — dodał po krótkiej chwili.
— Czy ja się boję!
— A więc ze względu na swoją godność wstrzymuje się pan od pójścia za nią, szlachetny kolego? — spytał Almayer z drwiącą troskliwością. — Jakie to wzniosłe!
Zapadło krótkie milczenie, poczem Willems rzekł spokojnie:
— Dureń z pana. Z przyjemnościąbym pana kopnął.
— Niema strachu — odrzekł Almayer niedbale — za słaby pan na to. Wygląda pan na zagłodzonego.
— Nie jadłem chyba przez ostatnie dwa dni; a może i dłużej — nie pamiętam. To wszystko jedno. Pełen jestem gorejącego żaru — rzekł Willems posępnie. — Niech pan patrzy! — i obnażył ramię pokryte świeżemi bliznami. — Gryzłem sam siebie, żeby z bólu zapomnieć o ogniu co pali mnie tu. — Uderzył się gwałtownie pięścią w pierś, zatoczył się pod tem uderzeniem, padł na krzesło stojące wpobliżu i zamknął powoli oczy.
— Wstrętna komedja — rzekł wyniośle Almayer. — Co też ojciec mógł w panu widzieć? Tyleś pan wart co kupa śmieci.
— I to pan tak mówi! Pan, który sprzedał duszę za