Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I cóżeś ty widział, o jednooki! — wykrzyknął pogardliwie Lakamba.
— Widziałem jak obcy biały człowiek szedł wąską ścieżką, nim słońce zdążyło wysuszyć krople rosy na krzakach, i słyszałem szept jego głosu, gdy mówił poprzez dym rannego ogniska do tej kobiety o wielkich oczach i bladej skórze. Kobieta z ciała, lecz serce ma męża! Nie zna lęku ni wstydu. Jej głos także słyszałem.
Kiwnął mądrze głową po dwakroć i oddał się cichym rozmyślaniom, utkwiwszy jedyne oko w prostej ścianie lasu po drugiej stronie rzeki. Lakamba leżał, milcząc, zapatrzony przed siebie. Pod nimi rzeka Lingarda szemrała cicho wśród pali podtrzymujących bambusowy taras małej strażnicy, na którym leżeli. Za domkiem wznosiło się łagodnie niskie wzgórze ogołocone z wielkich drzew, lecz porośnięte gęsto trawą i wyschłemi krzewami, spalonemi wśród długiej letniej posuchy. Ta dawniej ryżowa polanka leżąca od kilku lat odłogiem, była z trzech stron otoczona nieprzebytym, splątanym gąszczem nietkniętego lasu, a z czwartej strony schodziła ku błotnistemu brzegowi rzeki. Ani na lądzie ani na rzece nie było najlżejszego powiewu, lecz wysoko na tle przejrzystego nieba drobne chmurki mijały w pędzie księżyc, to jaśniejąc jak srebro w jego rozsianych promieniach, to znów przesłaniając mu twarz czernią hebanu. Daleko na środku rzeki ryby podskakiwały niekiedy z krótkim pluskiem uwydatniającym głębię przemożnego milczenia, które wchłaniało szybko ostry dźwięk.
Lakamba zapadł w niespokojną drzemkę, ale czujny Babalaczi siedział zamyślony głęboko; wzdychał od czasu do czasu i trzepał się ciągle po nagim torsie, usiłując daremnie odpędzić zbłąkane moskity, które — odbiwszy się od rojów z nad rzeki — wznosiły się do wysokości