Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/056

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

księdza wychodzącego z biura Hudiga; jakże go zabawiła ta dziwaczna wizyta.
Wreszcie tamta ranna rozmowa z Hudigiem! Czyż będzie mógł ją kiedy zapomnieć? Czy zapomni kiedy swoje zdumienie gdy szef, zamiast pogrążyć się odrazu w interesach, popatrzył na niego znacząco i zwrócił się, kryjąc uśmiech, ku papierom leżącym na biurku? Willems słyszy jeszcze teraz jak Hudig, zagrzebawszy nos w papierach, cedzi zdumiewające słowa przerywane sapaniem.
— Słyszałem... podobno pan tam często bywa... bardzo zacne kobiety... znałem dobrze ojca... porządny człowiek... to najlepsza rzecz dla młodego mężczyzny... ustatkować się... Osobiście bardzo miło mi słyszeć... rzecz załatwiona... Należyte uznanie cennych pana usług... Tak będzie najlepiej — to najlepsza rzecz jaką pan może zrobić!
I Willems uwierzył! Co za łatwowierność! Jaki z niego osioł! Hudig znał jego ojca! Wcale dobrze. A zapewne i wszyscy inni go znali; wszyscy prócz niego, Willemsa. Jaki był dumny że Hudig zajął się tak życzliwie jego losem. Jaki był dumny, kiedy Hudig zaprosił go po przyjacielsku na wieś do swej małej willi, gdzie Willems mógł się spotkać z ludźmi na stanowiskach. Vinck zzieleniał wówczas z zazdrości. O tak! Willems uwierzył że tak będzie najlepiej, i wziął dziewczynę, uznając to za szczęśliwe zrządzenie losu. Jak się przed Hudigiem przechwalał że nie ma żadnych przesądów! A stary łotr pewno się śmiał w kułak z tego durnia — zaufanego swego urzędnika. Willems wziął dziewczynę, nie domyślił się niczego. I skądże miał się domyślić? Przecież twierdzono że jakiś tam ojciec istniał. Ludzie znali go; mówili o nim. Był to chudy mężczyzna, metys, to pew-