Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niema strachu — dodał chełpliwie.
Pani Travers przyszło na myśl, że może i ona nie spała. Jej stan był raczej podobny do niezupełnej, nawpół świadomej, dygoczącej śmierci. Drgnęła na to wspomnienie.
— Co za straszna noc — wyszeptała posępnie.
Niczego nie można się było spodziewać po Jörgensonie. Pani Travers oczekiwała że zniknie — obojętny jak duch z grobu powstały — zabierając w jakimś nieziemskim celu równie martwy zegarek. Ale Jörgenson nie poruszył się nawet. Był bez czucia, był prawie bez życia. Nic nie dało się z niego wyciągnąć. Lecz panią Travers porwała już fala niepokoju, mętnego jak jej wszystkie uczucia.
— Czy nie może mi pan nic powiedzieć? — krzyknęła.
Przez jakie pół minuty Jörgenson milczał, wreszcie rzekł:
— Mówiłem całemi latami do każdego, kto chciał się pytać — mruknął pod wąsem. — Do Toma mówiłem także. A Tom wiedział, co chce zrobić. Ale skąd mam wiedzieć, o co pani chodzi?
Nie spodziewała się nigdy, że usłyszy tyle słów od tego surowego cienia. Monotonny jego pomruk był fascynujący, nagła jego gadatliwość raziła. Wśród głębokiej ciszy, która panowała wszędzie, zdawało się Edycie, że ani jeden człowiek nie pozostał z nią na świecie prócz cienia tego starego marynarza. Usłyszała go znów: — To, co bym mógł wam powiedzieć, stałoby się dla was gorszem od trucizny.
Pani Travers nie była otrzaskana z klasycznemi powiedzeniami Jörgensona. Machinalny jego głos, słowa, abstrakcyjny wygląd — wszystko ją przerażało. Mówił