Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

było. Doszedł mię głęboki, łagodny głos Egströma mówiący wesoło: „To Sarah W. Granger, Jimmy. Niech pan się postara dostać pierwszy na pokład“. Zaraz potem Blake się wtrącił, skrzecząc jak wściekłe kakadu: „Powiedz pan kapitanowi, że mamy tu dla niego trochę listów. Weźmie się na to. Słyszy pan, panie tego?“ — A Jim odpowiedział Egströmowi chłopięcym tonem: „Dobrze, dobrze. Będzie to wyścig co się zowie“. Miałem wrażenie że Jim szuka pociechy w żeglarskich funkcjach swego marnego zawodu.
— Nie zobaczyłem go już podczas tej podróży, ale gdy przejeżdżałem następnym razem (miałem kontrakt sześciomiesięczny) poszedłem znów do sklepu. Już z odległości dziesięciu jardów doszło mnie wymyślanie Blake’a; gdym wszedł, rzucił mi rozpaczliwe spojrzenie — a Egström cały, w uśmiechach, zbliżył się, wyciągając wielką, kościstą rękę.
— „Jakże mi miło pana widzieć, kapitanie... szszsz... Tak też sobie myślałem, że pan musi tędy wracać. Co pan kapitan mówi? Szszsz... Aha, o niego panu chodzi? Opuścił nas. Niechże kapitan pozwoli do salonu“... Po zatrzaśnięciu drzwi wytężony głos Blake’a osłabł i wydał się głosem człowieka wymyślającego rozpaczliwie na puszczy. „Naraził nas przy tem na okropne kłopoty. Muszę powiedzieć, że brzydko sobie względem nas postąpił...“
— „Dokądże on pojechał? Nie wie pan?“ — zapytałem.
— „Nie. I nie warto pytać — rzekł Skandynaw o bujnych bokobrodach, stojąc przede mną uprzejmie z rękoma dyndającemi niezgrabnie u boków; cienki srebrny łańcuszek od zegarka zwisał nisko na jego pofałdowanej kamizelce z granatowego szewiotu. —