Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ljońskiej; od uderzeń wiatru stękały wszystkie belki w okręcie, gdy pędził ze sztormem przez krótkie fale, aż wreszcie doprowadziliśmy go, poturbowanego i bez tchu, na podwietrzną stronę Majorki, gdzie dzikie, krótkie podmuchy szarpały gładką wodą pod bardzo burzliwem niebem.
Trzymaliśmy statek dziobem do fali, a raczej załoga trzymała go tak przez cały dzień, albowiem ja zetknąłem się był wówczas ze słoną wodą zaledwie parę razy. Po raz pierwszy przysłuchiwałem się z ciekawością chłopięcego wieku pieśni wiatru w osprzęcie. Jej monotonna, drgająca nuta miała się zrosnąć poufnie z mem sercem, przejść w krew i kości, towarzyszyć myślom i czynom przez dwa pełne dziesiątki lat, nawiedzać jak wymówka spokój cichego domowego ogniska i wpleść się w osnowę snów porządnego obywatela, śnionych bezpiecznie pod dachem z krokwi i dachówek. Wiatr był silny, lecz owego dnia nie wyszliśmy już na morze.
Nasz kalosz (nie zasługiwał właściwie na nazwę statku) przeciekał. Przeciekał co się zowie, obficie, na wszystkie strony — niby kosz. Uczestniczyłem z zapałem w podnieceniu wywołanem przez to ostatnie kalectwo szlachetnych statków, nie troszcząc się zbytnio o co chodzi. W dojrzalszym wieku wpadłem na domysł, że czcigodny antyk, znudzony swem życiem bez końca, poprostu ziewał każdym szwem z nudy. Ale wówczas o tem nie wiedziałem; wiedziałem wogóle bardzo mało, a najmniej ze wszystkiego, co robię na tej galère?
Pamiętam że, zupełnie jak w owej komedji Molière’a, mój wuj zadał mi słowo w słowo to samo pytanie — nie zwrócił się z niem jednak do mego zaufanego lokaja, lecz zawarł je w liście, który przewędrował