Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wpadając jedni na drugich, i dosłownie rzucili się nam na głowy.
Stukot przy ich wpadaniu do łodzi oddziałał wręcz druzgocąco na złudę tragicznego dostojeństwa, którą — przez szacunek dla samych siebie — osłoniliśmy walkę ludzkości z morzem. W ów czarowny dzień dyszący łagodnym spokojem, przesycony zamglonym blaskiem słońca, zginęła moja romantyczna miłość do tego, co ludzka wyobraźnia uznała za najwznioślejszy przejaw Natury. Oburzyła mię cyniczna obojętność morza na zasługi ludzkich cierpień znoszonych z odwagą, obojętność odsłonięta w tej śmiesznej scenie, nacechowanej panicznym strachem wydartym przez okropną ostateczność dziewięciu marynarzom dzielnym i godnym szacunku. Ujrzałem fałsz w najtkliwszym nastroju morza. Takiem było i innem być nie mogło: przepadł mój pełen lęku młodociany szacunek dla niego. Gotów byłem uśmiechać się gorzko w obliczu jego nieprzepartego czaru i patrzeć z gniewem na jego furję. Odrazu, zanim jeszcze odbiliśmy od brygu, spojrzałem chłodnem okiem na wybraną przez siebie drogę życia. Złudzenia przepadły, ale czar pozostał. Nareszcie stałem się marynarzem.
Wiosłowaliśmy zawzięcie przez jakiś kwadrans, poczem złożyliśmy wiosła, czekając na nasz statek. Szedł ku nam ze wzdymającemi się żaglami i wyglądał niezwykle szlachetnie; smukłość jego nabrała we mgle wytworności. Kapitan brygu, który z twarzą ukrytą w rękach siedział obok mnie na tylnej ławce, podniósł głowę i zaczął mówić jakby z posępną gadatliwością. Huragan pozbawił ich masztów i nadwerężył kadłub, który jął przeciekać; statek dryfował całemi tygodniami, załoga tkwiła bezustanku przy pompach; spotkała