Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Docks tak się ma do innych nadrzecznych dzielnic portowych, jak dziewiczy las do ogrodu. Tej dzielnicy nie zbudowano, wyrosła sama przez się. Przypomina dżunglę niewyraźnym, różnorodnym i nieprzeniknionym wyglądem budynków wzdłuż brzegu, nie rozmieszczonych według celowego planu lecz jakby wyrosłych przypadkiem z rozsypanych nasion. Niby skłębiona masa zarośli i ljan, przesłaniająca ciche głębie niezbadanej dziczy, kryją te zabudowania głębiny londyńskiego życia, nieskończenie różnorodnego i kipiącego siłą.
W innych nadrzecznych portach jest inaczej. Otwierają się ku swej rzece bulwarami podobnemi do rozległych polanek, ulicami niby aleje wycięte w gęstym lesie dla wygody handlu. Myślę tu o portach, które widziałem — naprzykład o Antwerpji, o Nantes albo Bordeaux, a nawet o starem Rouen, gdzie nocny wachtowy na statku, oparłszy się łokciem o poręcz, patrzy w okna sklepów i wspaniałych kawiarni, i widzi jak publiczność wchodzi do gmachu opery i opuszcza go po przedstawieniu. Lecz Londyn, najstarszy i największy z portów rzecznych, nie posiada nawet stu jardów otwartych bulwarów wzdłuż rzeki. Ciemne w nocy i nieprzeniknione jak oblicze lasu jest londyńskie wybrzeże. Jest to wybrzeże nad wybrzeża, gdzie można oglądać życie tylko w jednej postaci, i gdzie tylko jeden rodzaj ludzi pracuje znojnie na skraju rzeki. Bezświetlne ściany wyrosły zda się z tego samego błota, na którem leżą szkuty wyciągnięte na brzeg, a wąskie uliczki schodzące aż na krawędź wybrzeża przypominają ścieżki wydrążone i wydeptane wśród gąszczu, któremi gruba zwierzyna schodzi pić na brzegi podzwrotnikowych strumieni.
Za gęstwą budynków na londyńskich wybrzeżach