Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/059

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kątem do stromo przechylonego pokładu, kapitan chodzi tam i z powrotem bez słowa, przystaje na chwilę przy kompasie, znów trochę pochodzi i nagle wybucha:
— Co pan wyprawia ze statkiem?
A pan P., który niełatwo chwytał głos na wietrze, mówi pytająco:
— Słucham, panie kapitanie?
Wówczas wśród wzrastającego sztormu rozpętywała się mała prywatna burza na statku, podczas której można było usłyszeć mocne słowa wypowiedziane z wściekłością oraz usprawiedliwianie się na wszystkie możliwe tony skrzywdzonej niewinności.
— Na miłość boską, panie P.! Ja też używałem na żaglach swojego czasu, ale — —
Reszta słów ginęła w gwałtownym porywie wichru.
Potem, gdy na chwilę przycichło, słychać było jak P. zapewniał iż nic nie zawinił:
— Zdaje się że statek znosi to bardzo dobrze.
I znowu wybuchał oburzony głos:
— Każdy dureń potrafi stawiać żagle na statku —
I tak dalej, i tak dalej, a tymczasem okręt pędził w swą drogę coraz więcej przechylony, z donośniejszym pluskiem, z groźniejszym sykiem białej, prawie oślepiającej płachty piany od nawietrznej. Bo co najciekawsze, kapitan S. był jak gdyby zasadniczo niezdolny do wydania swym oficerom rozkazu by skrócić żagle, i tak się ciągnęła ta dziwaczna, nieokreślona sprzeczka, póki nie błysnęło obydwóm, przy jakiemś szczególnie niepokojącem uderzeniu wichru, że czas już wreszcie coś zrobić. Niema to jak groźne przechylenie wysokich masztów przeciążonych żaglami, jeśli trzeba doprowadzić do przytomności dwóch ludzi, z których jeden jest głuchy a drugi rozgniewany.