Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— i mniej więcej w tym samym czasie myśli Van Wyka opuściły Sofalę. Zasnął nareszcie.
Massy, zagradzając zejście do maszynowni, wciągał ulubioną kurtkę z samodziału, szarpiąc ją ze złością, a drugi mechanik czekał i patrzył spode łba.
— A, wylazłeś nareszcie, opoju! No, co masz na swoje usprawiedliwienie?
Massy był zajęty maszynami aż do tej chwili. Roznosiła go ponura wściekłość — gwałtowny gniew na statek, na warunki życia, na ludzi za ich oszustwa a także i na siebie — z powodu drżenia jakie czuł w sercu.
Odpowiedziało mu niezrozumiałe warknięcie.
— Co? Nie umiesz teraz gęby otworzyć? A drzesz się wniebogłosy, kiedy jesteś pijany. Co ty sobie myślisz żeby tak ludziom ubliżać? Ty stary niedojdo, ty opoju!
— Co ja na to poradzę. Nie pamiętam nic a nic. Po co pan słuchał?
— Jak śmiesz odzywać się do mnie w ten sposób? Do czego to podobne, żeby tak się upijać?
— Niech pan nie pyta. Mam póty tych psiakrew kotłów. Pan miałby ich także dosyć. Życie mi zbrzydło.
— No więc życzę ci śmierci. Wstręt mam do ciebie. Jakto, nie pamiętasz co za awantury wyprawiałeś dziś w nocy? Stary opilec!
— Nie, nie pamiętam. Nie chcę pamiętać. Trunek jest trunkiem.
— Nie rozumiem dlaczego jeszcze dotąd nie wylałem ciebie na pysk. Po coś tu przylazł?
— Żeby pana zluzować. Dość długo wysiedziałeś się na dole, mój Jerzy.
— Tylko bez żadnych Jerzych, ty łajdaku, ty moczymordo! Gdyby mnie nie stało, zdechłbyś jutro z głodu. Pamiętaj o tym. Mówi się do mnie: panie szefie.