Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kiepskich interesach“, pomyślał i natychmiast rzucił spod oka spojrzenie na towarzysza. Lecz Whalley patrzył prosto przed siebie, uśmiechając się powściągliwie z głową podniesioną wysoko, co jest niedopuszczalne u człowieka, który nie ma grosza przy duszy. Eliott uspokoił się. Bzdury. Nie mógł stracić wszystkiego. Ten statek był dla niego tylko zabawką. I przyszło Eliottowi na myśl, że człowiek, który mówi iż rano zainkasował znaczną chyba sumę pieniędzy — nie wyjedzie z prośbą o jakąś drobną pożyczkę. Kapitan Eliott do reszty się uspokoił. Zapadło jednak długie milczenie; nie wiedząc jak nawiązać rozmowę, Eliott burknął półgłosem:
— My starzy powinniśmy już sobie odpocząć.
— Niejeden wolałby umrzeć na posterunku — rzekł niedbale kapitan Whalley.
— Terefere! Czyżbyś nie miał dość tej całej parady? — wymruczał Eliott z kwaśną miną.
— A ty?
O tak. Kapitan Eliott ma już tego po uszy. Ale trzyma się tak długo swego urzędu, bo chciałby dostać możliwie wysoką emeryturę, nim wróci do kraju. Choć i tak będzie to wprost niedostatek — emerytura zaledwie uchroni go przed przytułkiem. I przecież on ma rodzinę. Trzy córki, Whalley wie o tym. Tu Eliott dał „kochanemu Harryemu“ do zrozumienia, że te trzy córki są dla niego źródłem największych trosk i kłopotów. Ledwie człowiek nie zwariuje.
— Dlaczego? Cóż one takiego robią? — zapytał z roztargnieniem trochę rozśmieszony Whalley.
— Robią? Właśnie że nic nie robią. W tym cała rzecz. Tenis i czytanie głupich romansów od rana do wieczora...
Gdybyż choć jedna była chłopcem! Ale same córki! I jakby na złość ma się wrażenie, że przyzwoici młodzi ludzie znikli z powierzchni ziemi. Kiedy rozejrzeć się w klubie, widzi się bandę zarozumiałych świszczypałów, egoistów,