Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I pozwólcie sobie powiedzieć, że nie przybyło wam oleju w głowie od tego małego spadku, co to mówią żeście się go dochrapali. Siedzicie nad piwem jak mumia. Do widzenia.
— Chcecie go wziąć? — rzekł Ossipon, spoglądając na Profesora z idiotycznym uśmiechem.
— Co wziąć?
— Spadek. Co do grosza.
Niedostępny dla przekupstwa Profesor tylko się uśmiechnął. Odzienie jego było prawie w strzępach, buty — bezkształtne od łat, ciężkie jak ołów — nasiąkały wodą za każdym krokiem. Rzekł:
— Poślę wam wkrótce mały rachunek za chemikalia, które jutro obstaluję. Potrzebuję ich na gwałt. Zgoda?
Ossipon skłonił powoli głowę. Był sam. „Nieprzenikniona tajemnica“... Wydało mu się że widzi zawieszony w powietrzu własny mózg, drgający w rytm pewnej nieprzeniknionej tajemnicy. Mózg najwyraźniej chory... „Nad tym czynem szaleństwa lub rozpaczy“.
Pianola u drzwi zagrała walca z bezczelnym zacięciem i nagle umilkła jakby rozzłoszczona.
Towarzysz Ossipon, zwany Doktorem, wyszedł z piwiarni. U drzwi zawahał się mrużąc oczy w słońcu, które nie świeciło nazbyt wspaniale. Dziennik z notatką o samobójstwie kobiety spoczywał w kieszeni Ossipona; serce jego biło, uderzając o ten dziennik. Samobójstwo kobiety — „czyn szaleństwa lub rozpaczy“.
Szedł ulicą, nie patrząc gdzie stawia nogi i nie zdążając na miejsce spotkania z pewną kobietą —