Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niewiarogodnie zniszczonych pantofli, trzymając ręce głęboko w wypchanych kieszeniach kurtki. Opowiadał gościowi o niedawnych swych odwiedzinach u apostoła Michaelisa. Wzorowy anarchista trochę się nawet rozkrochmalił.
— Ten człowiek nie wiedział nic a nic o śmierci Verloca. Naturalnie. Przecież na dzienniki nawet nie spojrzy. Mówi że zanadto go przygnębiają. Ale mniejsza z tym. Wszedłem do domku. Ani żywej duszy. Musiałem wołać ze sześć razy, zanim mi odpowiedział. Myślałem że jeszcze leży w łóżku i śpi. Ale nic podobnego. Pisał swoją książkę już od czterech godzin. Siedział w tej małej klatce wśród całych fur rękopisu. Na stole leżała obok niego nie dojedzona marchew. Jest teraz na diecie złożonej z surowej marchwi i odrobiny mleka.
— No i jak on przy tym wygląda? — spytał obojętnie towarzysz Ossipon.
— Niebiańsko... Podniosłem garść kartek z podłogi. Ubóstwo jego rozumowania jest zdumiewające. Żadnej logiki. Nie umie myśleć konsekwentnie. Ale to jeszcze nic. Podzielił swą biografię na trzy części, zatytułowane: „Wiara, nadzieja, miłosierdzie“. Opracowuje teraz plan świata pomyślanego jako olbrzymi, przyjemny szpital wśród kwiatów i ogrodów, w którym to szpitalu silni mają się oddawać pielęgnowaniu słabych.
Profesor umilkł na chwilę.
— Czy wy, Ossipon, możecie sobie wyobrazić ten absurd? Poświęcać się pielęgnowaniu słabych! Słabi, to źródło wszystkiego zła na tej ziemi — ciągnął z ponurą pewnością siebie. — Powiedziałem mu na to, że ja marzę o świecie podobnym do jatek, o świecie gdzie wszystkich słabych wzięłoby się za