Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Towarzysz Ossipon znowu zaczął iść. Krzepką jego postać widziano tej nocy w odległych dzielnicach miasta, które jak olbrzymi potwór drzemało na dywanie z błota pod welonem zimnej mgły. Przecinał ulice milczące i głuche, malał w nieskończenie długich, prostych perspektywach między rzędami niewyraźnych domów, ciągnących się wzdłuż pustych jezdni obrzeżonych sznurami świateł. Szedł przez skwery, place, przez monotonne ulice o nieznanych nazwach, ulice, na których strumień życia osadza bezwładne, beznadziejne okruchy ludzkości. Szedł ciągle. Nagle skręcił do frontowego ogródka o wyłysiałym trawniku i otworzywszy drzwi kluczem wyjętym z kieszeni, wszedł do brudnego domku.
Tak jak stał, rzucił się ubrany na łóżko i leżał nieruchomo przez cały kwadrans. Nagle siadł, podciągnął kolana i objął je rękami. Brzask zastał go siedzącego w tej samej pozie z otwartymi oczyma. Ten człowiek, który mógł chodzić tak długo, tak daleko, tak zupełnie bez celu, nie zdradzając najlżejszego zmęczenia, mógł także siedzieć godzinami jak posąg, nie drgnąwszy ani ręką ani nogą. Ale gdy późne słońce przeniknęło do pokoju, Ossipon opuścił ręce i padł w tył na poduszkę. Oczy jego patrzyły w sufit. Raptem zamknęły się. Towarzysz Ossipon spał w blasku słońca.