Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z dzielnicy Belgravia, a potem uczciwej, wiernej żony pana Verloca.
— Ja nie będę wymagała abyś się ze mną ożenił — szepnęła wstydliwie.
Posunęła się naprzód w ciemności. Przerażenie zdjęło Ossipona. Nie zdziwiłby się, gdyby nagle wydobyła drugi nóż, aby go zatopić w jego piersi. Aniby myślał się bronić. W owej chwili nie miał po prostu sił krzyknąć żeby ją osadzić na miejscu. Ale zapytał głuchym, dziwnym głosem:
— Czy on spał?
— Nie — zawołała i ciągnęła prędko dalej: — Nie spał. Skąd znowu. Mówił właśnie, że nic mu się stać nie może. Mówił to — on, który zabrał mi sprzed oczu chłopca żeby go zabić — zabrał mi to kochające, naiwne, niewinne dziecko, które nie potrafiłoby skrzywdzić nikogo, moje dziecko. I leżał wygodnie na kanapie, zabiwszy chłopca — mojego chłopca. Chciałam sobie pójść, żeby go już nigdy nie widzieć. A on mi mówi: „Chodź tutaj“. A przedtem powiedział, że to ja pomogłam mu zabić chłopca. Słyszysz, Tomie? Mówi mi: „Chodź tutaj“, a przedtem wydarł mi serce, i zmiażdżył je razem z chłopcem, i wdeptał w błoto.
Umilkła; po chwili rzekła jak przez sen:
— Krew i błoto. Krew i błoto.
Błysk światła przeszył mózg towarzysza Ossipona: to ten półgłówek zginął w parku! Cóż za niesłychana mistyfikacja — wszyscy bez wyjątku zostali nabrani. Ossipon wykrzyknął w najwyższym zdumieniu:
— Słowo daję, to ten degenerat!
— Powiedział do mnie: „Chodź tu“ — rozległ się znów głos pani Verloc. — Czy on myślał, że