Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kochałam wtedy tego człowieka — ciągnęła wdowa po panu Verlocu. — On chyba także wyczytał mi to z oczu. Zarabiał dwadzieścia pięć szylingów na tydzień; ojciec zagroził że go wypędzi z domu, jeśli będzie taki głupi żeby się żenić z dziewczyną mającą na głowie matkę kalekę i brata półgłówka. Ale on mimo to kręcił się koło mnie, aż wreszcie raz wieczorem zdobyłam się na odwagę i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Musiałam to zrobić, choć go tak kochałam. Dwadzieścia pięć szylingów na tydzień! Nadarzył się drugi mężczyzna — porządny lokator. Co miałam zrobić? Pójść na ulicę? Tamten drugi wyglądał na zacnego człowieka. I chciał się koniecznie ze mną żenić. Co miałam począć z matką i tym biednym chłopcem? Co począć? Zgodziłam się. Wyglądał dobrodusznie, miał hojną rękę, miał pieniądze, nigdy mi nic nie wypominał. Siedem lat — siedem lat byłam dobrą żoną dla tego wzoru dobroci, zacności, hojności, dla tego... A on mnie kochał. O tak. Kochał mnie, aż nieraz chciałam.... Siedem lat. Siedem lat byłam mu żoną. A wiesz czym on był naprawdę, ten twój kochany przyjaciel? Wiesz czym on był?... Diabłem!
W szepcie jej taka była siła i taka zawziętość, że towarzysz Ossipon oniemiał. Winnie Verloc chwyciła go za ramiona oburącz, stając naprzeciw niego wśród opadającej mgły, wśród mroku i pustki Brett Place, gdzie wszystkie odgłosy życia gubiły się jakby w trójkątnej studni z asfaltu i cegieł, ze ślepych domów i nieczułych kamieni.
— Nie — nie wiedziałem o tym — oświadczył z pewnego rodzaju bezsilną głupotą, której śmieszność była stracona dla tej kobiety drżącej przed szubienicą — ale teraz już wiem. Ja... ja rozumiem — plątał