Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwila odpowiednia aby z nią się pogodzić. Dość tego milczenia. Przerwał je, wołając półgłosem:
— Winnie.
— Idę — odrzekła posłusznie pani Verloc, kobieta wolna. Odzyskała panowanie nad mózgiem, nad głosem; czuła że włada ze sprawnością wręcz nadnaturalną każdym włóknem ciała. Należała już tylko do siebie, bo transakcja była rozwiązana. Winnie widziała teraz wszystko. Zrobiła się przebiegła. Miała w tym swój cel, odpowiadając mężowi tak szybko. Nie życzyła sobie aby zmienił pozę na kanapie, bo ta poza dogadzała jej w danych warunkach. Życzeniu Winnie stało się zadość — pan Verloc ani drgnął. Ale, odpowiedziawszy mu, pozostała oparta niedbale o kominek w postawie odpoczywającego wędrowca. Nie śpieszyło się jej. Twarz miała niezmąconą. Głowa i barki pana Verloca były zasłonięte wysoką poręczą kanapy. Utkwiła oczy w jego nogach.
Stała tak w tajemniczej ciszy i nagłym skupieniu, dopóki pan Verloc nie przemówił tonem mężowskim, rozkazującym, przy czym poruszył się z lekka aby zrobić dla niej miejsce na brzegu kanapy.
— Chodź tutaj — rzekł tonem szczególnym, który mógł się wydać brutalny, lecz znany był dobrze pani Verloc jako ton małżeńskiej czułości.
Ruszyła z miejsca od razu, jakby wciąż jeszcze była wierną małżonką, związaną z tym człowiekiem nienaruszonym kontraktem. Prawą ręką musnęła lekko koniec stołu i szła dalej w stronę kanapy, a nóż do krajania mięsa, leżący obok półmiska, znikł bezszelestnie. Pan Verloc usłyszał z zadowoleniem że deska skrzypnęła w podłodze. Czekał. Winnie zbliżała się. Jak gdyby bezdomny duch Steviego znalazł