Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wygodnie na plecach. Ale tęsknił za wypoczynkiem bardziej zupełnym — za snem — za kilku godzinami rozkosznego zapomnienia. To przyjdzie później. A tymczasem wypoczywał spokojnie. I myślał:
— Żeby ona już dała pokój tym nieznośnym wybrykom. Można się wściec.
Poczucie odzyskanej wolności, jakie ogarnęło panią Verloc, musiało być niezupełne. Zamiast podejść ku drzwiom, wsparła się plecami o gzyms kominka, niby wędrowiec, który wypoczywa wsparty o płot. W jej wyglądzie było coś z obłędu: woalka zwisała na policzek jak łachman, w nieruchomych oczach światło gubiło się bez najlżejszego błysku. Ta kobieta zdolna do zawarcia transakcji, której samo przypuszczenie zgorszyłoby dotkliwie pana Verloca, żywiącego tak idealne wyobrażenie o miłości — zatrzymała się teraz miotana niepewnością, jakby czując że jeszcze nie wypełniła czegoś co jest konieczne dla zasadniczego zerwania owej transakcji.
Pan Verloc poruszył plecami aby się ułożyć wygodniej i z pełni serca wypowiedział życzenie równie zbożne jak źródło, z którego płynęło:
— Bodaj bym nie był widział na oczy tego przeklętego parku w Greenwich — burknął chrypliwie.
Matowy odgłos tych słów napełnił salonik dźwiękiem umiarkowanym, harmonizującym ze skromną treścią wypowiedzianego życzenia. Fale powietrzne odpowiedniej długości, rozchodzące się według ścisłych formuł matematycznych, opłynęły wszystkie martwe przedmioty w pokoju i odbiły się od głowy pani Verloc, jakby ta głowa była z kamienia. Oczy