Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego rozjątrzenie rozbiło się jak szklana bańka o skałę.
— Tak jest lepiej — rzekł aby pokryć przelotny niepokój i wycofał się na dawne stanowisko przy kominku. Nawet nie przeszło mu przez myśl aby żona mogła go rzucić. Zawstydził się trochę, albowiem był szlachetny i czułego serca. Cóż miał począć? Wszystko już jej powiedział. Zaczął gorąco ją przekonywać:
— Szukałem na wszystkie strony żeby znaleźć kogoś do tej przeklętej roboty, słowo ci daję! Narażałem się na to że się zdradzę. I powtarzam że nikogo znaleźć nie mogłem. Nikt nie był na to dość głupi albo dość głodny. Za kogo ty mnie bierzesz — za mordercę, czy co? No więc stało się, chłopiec nie żyje. Czy myślisz że ja chciałem, aby się wysadził w powietrze? Nie żyje — skończyły się jego troski. A nasze troski dopiero teraz się zaczną, właśnie dlatego że on się wysadził w powietrze. Ja ciebie nie potępiam. Ale postaraj się tylko zrozumieć, że to był czysty przypadek; taki sam przypadek, jakby chłopiec przechodził przez ulicę i jakby go przejechał omnibus.
Jego wspaniałomyślność miała granice, ponieważ był człowiekiem a nie potworem, za jakiego miała go pani Verloc. Umilkł; skurcz wargi — niby warknięcie — podniósł mu z jednej strony wąsy, odsłaniając połysk białych zębów i nadał mu wyraz myślącego zwierzęcia, niezbyt niebezpiecznego; wyglądał jak ociężałe zwierzę o gładkiej głowie i chrapliwym głosie, podobne do foki tylko bardziej ponure.
— A w gruncie rzeczy ty zawiniłaś akurat tyle co i ja. Tak jest. Możesz wytrzeszczać na mnie oczy ile ci się żywnie podoba. Znam się na twoich spo-