Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Adolfie — zawołała półgłosem, a gdy się wyprostował, dodała szybko: — Czy znasz tego człowieka?
— Ze słyszenia — odszepnął niespokojnie pan Verloc, rzucając na drzwi wściekłym wzrokiem.
W pięknych, obojętnych oczach Winnie zapaliła się błyskawica wstrętu.
— To pewno jeden z przyjaciół Karla Yundta — tego przebrzydłego starego grzyba.
— Ach nie — zaprzeczył pan Verloc, zajęty wydostawaniem kapelusza spod kanapy. Ale, wyprostowawszy się, trzymał go w ręku, jakby nie zdając sobie sprawy do czego służy kapelusz.
— No więc — on czeka na ciebie — rzekła w końcu pani Verloc. — Słuchaj, Adolfie, czy to nie jest któryś z tych ludzi z ambasady, co to przyczynili ci ostatnio tyle kłopotu?
— Przyczynili mi ostatnio tyle kłopotu? — powtórzył pan Verloc, wstrząsnąwszy się ze zdumienia i strachu. — Kto ci mówił o ludziach z ambasady?
— Ty sam.
— Ja? Ja? Mówiłem ci o ambasadzie?
Pan Verloc wydawał się zmieszany i przerażony bez granic. Żona mu wyjaśniła:
— W ostatnich czasach mówiłeś czasem przez sen, Adolfie.
— Co — co ja mówiłem? Co ty wiesz?
— Nic szczególnego. Przeważnie mówiłeś od rzeczy. Zrozumiałam tylko, że coś cię dręczy.
Pan Verloc włożył kapelusz. Purpurowa fala gniewu zalała mu twarz.
— Więc mówiłem od rzeczy? Och, ci z ambasady! Darłbym pasy z nich wszystkich. Ale niech się strzegą. Mam język w gębie.