Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczu przez całą sekundę, patrzyła z twarzą poważną, nieruchomą jak maska i w końcu rzekła żartobliwie:
— Nie mógłbyś beze mnie wyjechać. Zanadto byś za mną tęsknił.
Pan Verloc ruszył naprzód.
— Otóż to właśnie — rzekł głośniej i szedł ku niej, wyciągnąwszy ramiona. Coś dzikiego i mętnego w jego twarzy nasuwało wątpliwość, czy chce udusić żonę, czy też ją objąć. Ale grzechot wejściowego dzwonka odwrócił uwagę pani Verloc od tego przejawu uczuć.
— Dzwonek, Adolfie. Idź do sklepu.
Przystanął; ramiona jego zwolna opadły.
— No idźże — powtórzyła pani Verloc. — Ja jestem w fartuchu.
Pan Verloc usłuchał i odwrócił się jak drewniany automat o kamiennym wzroku i twarzy pomalowanej na czerwono. A to podobieństwo do automatu było tak zupełne, że miał nawet idiotyczny wyraz twarzy, niby automat zdający sobie sprawę z tkwiącej w nim maszynerii.
Zamknął drzwi od saloniku, pani Verloc zaś poszła żwawo do kuchni, odnosząc tacę. Pomyła filiżanki i trochę innych naczyń, a potem przerwała pracę i zaczęła nasłuchiwać. Żaden dźwięk nie dosięgnął jej uszu. Widocznie któryś z klientów zasiedział się w sklepie. Był to klient, bo pan Verloc nie wprowadził go do mieszkania. Rozwiązawszy szybkim ruchem tasiemki fartucha, cisnęła go na krzesło i wróciła powoli do saloniku.
W tej samej chwili ukazał się we drzwiach pan Verloc.
Wyszedł z saloniku czerwony. Wrócił dziwnie blady — jak papier. Jego twarz nie była już otępiała