Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pani Verloc oświadczyła, że ma dla Michaelisa dużo sympatii, napomknęła iż nie cierpi Karla Yundta, tego „wstrętnego starca“, Ossipona zaś pominęła milczeniem. Naturalnie że to by zrobiło Steviemu wielką przyjemność. Michaelis był dla niego zawsze taki miły i serdeczny. Pewnie lubi chłopca. No bo też to taki dobry chłopiec.
— Zdaje mi się że w ostatnich czasach ty także go polubiłeś — dodała po chwili z niezłomną pewnością siebie.
Pan Verloc, obwiązując tekturowe pudełko, które miał wysłać pocztą, zerwał sznurek wskutek nieostrożnego szarpnięcia i wymruczał pod nosem kilka przekleństw. Potem rzekł głośniej zwykłym ochrypłym tonem, że zabierze na wieś Steviego i zostawi go tam pod opieką Michaelisa.
Wykonał swój projekt nazajutrz. Stevie nie miał nic przeciw wyjazdowi. Odniósł się do tego projektu nawet z pewnym zapałem, choć był jakby oszołomiony. Raz po raz zwracał badawczo naiwne oczy na duże oblicze pana Verloca, szczególniej kiedy siostra na nich nie patrzyła. Wyraz jego twarzy był dumny a zarazem lękliwy i skupiony, jak u małego dziecka, któremu pierwszy raz powierza się pudełko z zapałkami, pozwalając jedną zapalić. Pani Verloc, ucieszona powolnością Steviego, przykazała mu, aby na wsi nie zbrudził ubrania. Słysząc to Stevie zwrócił na swoją siostrę i opiekunkę spojrzenie, któremu pierwszy raz w życiu zbywało na głębokiej dziecięcej ufności. Było wyniosłe i chmurne. Pani Verloc uśmiechnęła się.
— Mój ty Boże, nie potrzebujesz się obrażać. Przecież wiesz, Stevie, jak się zawsze ubrudzisz, kiedy ci się zdarzy sposobność.