Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Świetne. Bardzo charakterystyczne, na wskroś typowe.
— Co jest świetne? — bąknął pytająco pan Verloc, usadowiwszy się ponownie w rogu kanapy. Ossipon wyjaśnił niedbale z odcieniem wyższości, kiwnąwszy głową w stronę kuchni:
— Typowe dla tego rodzaju zwyrodnienia; mówię o rysunkach.
— Uważacie tego chłopca za degenerata, co? — mruknął pan Verloc.
Towarzysz Aleksander Ossipon zwany Doktorem, były student bez żadnego naukowego stopnia a potem wędrowny prelegent przemawiający na temat higieny z socjalistycznego punktu widzenia; autor popularnej, niby to medycznej pracy (marnej broszury skonfiskowanej szybko przez policję) pod tytułem: „Demoralizujące nałogi klas średnich“; specjalny delegat — wespół z Karlem Yundtem i Michaelisem — mniej więcej tajemniczego komitetu dla czerwonej propagandy literackiej, zwrócił na ukrytego zausznika co najmniej dwóch ambasad wzrok pełen tej nieznośnej, beznadziejnie tępej zarozumiałości, której przeciętnie głupi ludzie nabierają tylko przez obcowanie z nauką.
— Nazwałbym go tak z naukowego punktu widzenia. On jest w ogóle świetnym okazem tego rodzaju degenerata. Dość spojrzeć na końce jego uszu. Gdybyście czytali Lombrosa....
Pan Verloc, rozparty na kanapie, wciąż patrzył markotnie na guziki swej kamizelki, a policzki jego zabarwiły się lekkim rumieńcem. Od niedawna każde słowo, pokrewne choćby w najlżejszym stopniu słowu nauka (który to wyraz jest terminem niewinnym i nie posiada określonego znaczenia), miało dziwną