Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Verloc dał do zrozumienia gardłowym, głuchym szeptem, że nie jest już młody.
— Hm! Ta wada z wiekiem nie ustępuje — zauważył pan Władimir ze złowrogą poufałością. — Ale nie! Za tłusty pan na to. Nigdy by pan tak nie wyglądał, gdyby pan był choć trochę wrażliwy na kobiety. Powiem panu w czym rzecz: pan jest wałkoń. Jak dawno wyciąga pan od nas pieniądze?
— Od jedenastu lat — zabrzmiała odpowiedź po chwili posępnego wahania. — Powierzono mi w Londynie kilka zleceń, gdy jego ekscelencja baron Stott-Wartenheim był jeszcze ambasadorem w Paryżu. Potem na skutek wskazówek jego ekscelencji osiedliłem się w Londynie. Jestem Anglikiem.
— Pan jest Anglikiem! Co też pan mówi! Naprawdę?
— Urodziłem się poddanym brytyjskim — rzekł niezwruszenie pan Verloc. — Ale ojciec mój był Francuzem i stąd...
— Dość tych wyjaśnień — przerwał tamten. — Więc pan mógł według prawa zostać marszałkiem Francji lub posłem do angielskiego parlamentu — a wówczas byłby pan istotnie oddał naszej ambasadzie pewne usługi.
Ten wybryk fantazji przywołał coś na kształt słabego uśmiechu na twarz Verloca. Pan Władimir zachował niewzruszoną powagę.
— Ale, jakem powiedział, wałkoń z pana; nie wyzyskuje pan nasuwających się sposobności. Za barona Stott-Wartenheima wielu półgłówków pracowało w tej ambasadzie. Z ich winy ludzie tacy jak pan wyrobili sobie fałszywe pojęcie o tym, czym jest fundusz tajnego wywiadu. Obowiązek każe mi tę pomyłkę sprostować: muszę panu wyjaśnić, czym