Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

marne i trwożliwe. Gdy sunie pod wieczór z powrotem do domu, bije od niego święte zlitowanie nad niemocą ludzką. Od zachodu podchodzi ścichanie, które uchem łowi, i zda mu się, że słyszy, jak gdzieś niby w oczeretach za rzeką kurki wodne na smutne losy wylęgują pisklęta. Że jest wiosenki nastanie i krzewy i drzewa się mają; skradnie pęk bzów i akacji cmentarnych, pod połą fraka ukryje i niesie do zakładu. Dla pana dyrektora, co jest człowiek godny, by mu zapachniało. Starannie wymyje słoiki z karuku czy z lakieru blaszanki i bukiet bufiasty na kantorku ustawi. A pryncypał ni słowa nie rzeknie, jeno chrząknie, ale nie tak groźnie, lecz wcale serdecznie.
Tuż pod oknami zakładu, w porannych godzinach rząd cudnych dzieweczek do pierwszej zdąża komunji. A Taras już wraca z grzebania, wczesną porą, bo oto zaraza panuje i śmierci jest wiele. Dzieweczki w bieli! Pod stopy cisnął swoje zwykłe kwiaty, nie wiedząc poco, nie namyślając się długo. Do kantoru wsunął się wcale pokorny i ze zmieszania jął czyścić zbłocone kamasze. Żeby też licho jakie nie wynikło, kiedy zielska pachnącego niema.
Zaskoczyło go niespodziewane zagadnienie pana dyrektora.
— Taras, co ty myślisz o dzieciach?
Opuścił zmieszany czako, pióropusz i szczotkę.
— Niby to jak, proszę łaski pana? — odważył się.
— No tak, widzisz, wogóle, co ty myślisz o dzieciach?