Strona:PL Jack London-Serce kobiety.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wiele mówiłem z Passuk podczas naszej wędrówki. Nocami leżeliśmy w śniegu, jak trupy, o poranku ruszaliśmy w drogę, jak widma. Wszystko wokoło było umarłe. Nie spotykaliśmy ptarmiganów, ani wiewiórek, ani królików — żadnej żywej istoty. Rzeka milczała w białych okowach. Sok zastygł w drzewach. Mrozy zwiększyły się znowu. Nocami gwiazdy wielkie i bliskie mrugały i tańczyły po niebie. A w dzień drwiły z nas słońca, dużo słońca bowiem oglądaliśmy nad sobą. Powietrze iskrzyło się i migotało, a śnieg leżał niby piasek z djamentów. Ani dźwięku, ani drgnienia, mróz tylko gorzki i cisza jak otchłań. Mówiłem już, że my, widma, wędrowaliśmy w śnie półprzytomnym i nie liczyliśmy czasu. Jeno twarze mieliśmy zwrócone ku Słonej Wodzie, myśli wytężone ku Słonej Wodzie, nogi ku Słonej Wodzie niosące. Obozowaliśmy przy Tahkeena, nie wiedząc gdzie jesteśmy. Doszliśmy do Białego Konia, ale oczy nasze go nie spostrzegły. Stopy dotarły do przejścia Canjon, ale nie czuły tego. Wogóle nie czuliśmy nic. Zato często padaliśmy na drodze, uparcie zwróceni twarzą ku Słonej Wodzie.
Nadeszła ostatnia porcja żywności i podzieliliśmy ją uczciwie. Passuk jednak padała częściej, aż przy Jelenim Rozstaju — skończyły się jej siły. Spoczęliśmy więc razem pod jedną futrzaną derą i przestaliśmy