Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sam nie wiem co mi takiego, ale się czuję w istocie nie dobrze. Od dni kilku nie ruszam się z domu — rzekł Wilski. Jesteś mi gościem nader pożądanym.
— Ale twoja choroba, do licha — nie jest mi wcale pożądaną — rzekł Oleś. Przyjechałem w interesie dla mnie nader ważnym, rachując na twą przyjaźń.
— Interes! — zawołał Wilski — co za interes.
— Dla uspokojenia cię powiem naprzód, że nie pieniężny — rzekł Oleś. Nie łatwo mi się z niego wyspowiadać, miej cierpliwości trochę. Z góry ci zapowiadam, że choć prośba moja wyda ci się ciężką, musisz jej uczynić zadość!
Wyciągnął doń rękę.
— Przyjaźń i pokrewieństwo obowiązują.
Wilski milcząco to przyjął i usiadł z rezygnacyą chmurną. Oleś się rozgaszczał. Nie zwykły wyraz jego twarzy, niespokojne ruchy, powaga jakaś przybrana, której nie przywdziewał na dni powszednie — wszystko dawało do myślenia. Interes nie był pieniężny. Co to może być? — myślał Wilski. Nowy jakiś orzech do zgryzienia.
— Wiesz co — odezwał się Wilski — jestem chory i podraźniony, mój Olesiu, przez litość dla mnie powinienbyś nie trzymać długo wiszącego za jedną nogę. Mów otwarcie, czego chcesz...
Przybyły stanął w środku pokoju.
— Chcę się ożenić! — rzekł.
— Ty! — zawołał Wilski — ty?
— Ja.
— Cóż to, lekarstwo na straty majątkowe? masz jaki projekt? Co to jest?
— Zakochałem się — rzekł Oleś.
Wilski i rozśmiał się i nastraszył.
— W kucharce — zawołał łamiąc ręce.
Z kolei Aleksander nie mógł się wstrzymać od śmiechu.