Strona:PL JI Kraszewski Zygzaki.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— JMPana Alfreda żądają, mnie zaś — rzekł — zniosą w dodatku, jako malum necessarium, chociaż im na nic nie jestem potrzebny, ani oni też mnie, kłaniam uniżenie! a mnie to na co? Wódkę i zakąskę znajdę u Herna, towarzystwa zaś nie łaknę, nie łaknę...
Jeżeli Zeller chce się poznawać, niech idzie — słuszna rzecz, ale mnie pokój dajcie — ja ciągnę do domu. Konie popasły pewnie.
To mówiąc, ścisnął rękę Alfreda.
— Sługa uniżony! — skłonił się Olesiowi... kłaniam! i już się nazad pustą drogą wybierał. Zeller się wahał... Okoszko to postrzegł.
— Jak skoro masz z tymi ludźmi żyć — a no! hul w wodę! ruszaj! nie ma się co drożyć. Ja i tak gębie muszę dać spocząć, bo mi się wystrzępiła.
Skłonił się i poszedł nie oglądając. Zeller stał milczący i trochę zafrasowany.
— Daj się pan namówić — rzekł Oleś — bądź co bądź, znajomości nie unikniesz. Zręczność się nastręcza, tem lepsza że nie pan nam się narzucasz, ale my go łapiemy.
I wziąwszy go pod rękę, poprowadził do dworku.
Mówiliśmy już jaka była powierzchowność Alfreda. Długie życie poza krajem, nadało mu charakter obcy, cudzoziemski — każdy stan też wypiętnuje się powoli na człowieku. Jest to skutkiem nieuniknionym codziennego bytu i pewnych czynności powtarzających się ciągle. Biurokrata, bankier, jak żołnierz i literat, mają oblicza swojego stanu, choćby ich przybrać nie chcieli. Zellera czuć było bankierem, a do szlachty nie był nic a nic podobny. Szlachta nasza zawsze wygląda jakby tylko co z konia zsiadła i jutro na niego siąść musiała; przez najzardzewialszego hreczkosieja, żołnierza czuć... choć może tylko prapradziad nim był... ostatni...
Tak samo jak Zellera musiały teraz razić te resztki pradziadowskiej kurdegardy i obozu we wnukach, tak tych panów w nim uderzała sztywność pe-