Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przedłużyły się te odwiedziny księdza Piszczały, który odjechać nie chciał z niczém, lecz przekonał się, że Gryżda nie ustąpi. Rozdrażniony tylko, zapomniawszy się, znowu przed księdzem Piszczałą wystąpił z głoszeniem dawnych swych cynicznych zasad i przekonań, czém go zgorszył i oburzył.
— Własne dziecko chcesz zgubić — rzekł w końcu do niego — psujesz je... To niegodziwie! to szkaradnie! Bóg niech ci da opamiętanie. Gryżda śmiał się, żegnając go w ganku.
Wszystko pozostało w zawieszeniu. Bolkowie nie dali dowodu wielkiéj delikatności, gdyż, pomimo coraz zimniejszego obchodzenia się z nimi Romany, najeżdżali Dubińce; pan Teodor, widząc ziewającą pannę, siadywał godzinami. Była prawie niegrzeczną dla niego, stawał się coraz pokorniejszym, ale nie ustępował.
Gryżdówna, choć wielką siłą charakteru obdarzona, płakała po nocach... najdziwniejsze plany przechodziły jéj po głowie, chciała znowu uciekać do Warszawy, rzucić dom rodzicielski, lecz postanowiła wytrwać aż do ostateczności.
Gryżda, na nic nie zważając, jawnie gotował wyprawę, w któréj Romana nie chciała brać żadnego udziału.
Nalegania, groźby, szyderstwa — nic nie pomagało. Ojciec i córka chodzili podrażnieni, męcząc się straszliwie oboje.
Dziekan, który się litował nad dziewczęciem, sprobował widziéć się z panem Radzcą i pomówić z nim, aby go skłonić do ustąpienia. Znalazł w nim człowieka zimnego, niedostępnego argumentom, wyciągnionym z pobudek moralnych i religijnych, pozytywnego jak Gryżda, z tą różnicą że jego zasady osłodzone były pewnemi pozorami i wyciągniętemi z doświadczenia pewnikami.
Radzca bardzo wdzięcznie Dziekanowi dziękował, resztę zostawując czasowi. Był pewnym, że syn jego, „perfekcya” młodzieniec, jakich nie wielu było na święcie, w końcu to serce podbije.
— Droży się panienka, ma fantazyą, lecz się to zwolna przezwycięży i będą szczęśliwi.
Gryżda z nadzwyczajną teraz trośliwością czuwał nad każdym krokiem córki, szpiegował ją, śledził, listy łapał... nie dopuścił oprócz Bolków nikogo do niéj bez siebie.
Życie stawało się męczarnią dla Romany, która z heroizmem usiłowała się pracą rozrywać, aby o ucisku zapomniéć. Pomiędzy ojcem a nią znowu był chłód lodowaty, milczenie, rozbrat.
Ojciec starał się ją złamać żelazną wolą swoją, ona przeciwko niéj stawiła równie twardy opór.
Przydawało jéj boleści to, co słyszała o Sołomereckim. Ojciec nie dopuszczał tu, o ile zdołał, wiadomości z sąsiedztwa, ale parę razy Romana zachorowała, potrzeba było wezwać Fiszera. Ten, zawsze oddany cały biednéj Gryżdównie, stały jéj wielbiciel, przynosił jéj, co słyszał i widział. Ojciec nie mógł temu zapobiedz, bo doktor miał swe prawa. Od niego dowiedziała się Romana, że jakiś nieszczęśliwy zbieg okoliczności zdawał się prześladować i na próbę wystawiać Sołomereckiego. Nie szło mu, a komu raz taka serya niepowodzeń wypadnie, nie łatwo się zmienia dola. Szeregiem idą prawie zawsze i dary losu, i ciosy.
Grad wybił wszystko w Zalesiu, nieco późniéj część gospodarskich budowli spłonęła. Rodzina Sołomereckiego nalegała na niego, aby się jéj oddał i rozpoczął życie próżniacze. Napróżno się opędzał i dziękował, — nie dawano mu spokoju.
Fiszer poufnie dodawał, o czém miał wiedziéć