Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kochany ojcze! — zakrzyknęła Romana, — na miłość Bozką, któżby coś podobnego mógł przypuścić! To jest wprost poczwarne i niemożliwe.
— Rozumie się, bo ty jesteś córką Psiawiary, a on synem tego, co ojca twego, jak policzkiem, napiętnował tém nazwiskiem. O tém nigdy się zapominać nie godzi.
Gryżda zamilkł. Po chwili Romana się znowu obróciła ku niemu.
— Jeszcze prośba — rzekła.
Ojciec się ku niéj niespokojnie obrócił.
— Żadnéj Garlińskiéj przy mnie! — odezwała się pospiesznie. — Wolę przez całe życie samą pozostać.
— Znajdzie się coś lepszego — zamruczał Gryżda. — W każdym razie nie narzucę ci nikogo. Niech tylko nawzajem i mnie będzie wolno o coś prosić. Bywają teraz u mnie ludzie, a spodziewam się ich miéć coraz więcéj, bo i ty ich przywabisz. Mieszkaj we dworku, jeśli chcesz, aleś powinna przychodzić do pałacu dla gości.
Westchnęła Romana; milczenie było znakiem, że się zgadzała.
Gryżdzie powoli twarz się rozjaśniać poczęła.
Droga do Dubiniec przeszła tak na urywanych rozmowach, niepostrzeżenie prędko. Czekano z obiadem w pałacu, ale córka uprosiła, aby wprost do dworku zajechali.
Gryżdzie pilno było pochwalić się ze swojém dziełem, bo pewnym się czuł, że wspaniałością olśni córkę, i że to, co zrobił z pomocą. Radzcy, podobać się jéj musi.
Ulegając ojcu, musiała Romana, zaledwie wysiadłszy we dworku, gdzie na nią sługi czekały, przejść zaraz do pałacu wraz z Gryżdą.
Z tryumfem patrzał jéj w oczy, i zdumiał się wielce, gdy, wszedłszy drżąca, ze wzrokiem przelękłym, nie okazała ani zdumienia, ani najmniejszéj radości z tego, co ją tu otaczało.
Nim obiad podano, Gryżda prędko ją przeprowadził po dolnych salonach, pokazując wszystko, ale zaledwie okiem rzuciła na ten przepych.
Do obiadu wystąpiła służba, liberya i stół tego dnia był jakby na przyjęcie najdostojniejszych smakoszów przygotowany. Romana ledwie co wzięła w usta.
Na ostatku sami się znaleźli w saloniku wyzłacanym i jaskrawym, który Gryżdzie się wydawał czémś tak wspaniałém i pięknem, iż się nim szczególnie mógł pochlubić.
— Co ty mówisz na to? — zapytał.
Romana spuściła oczy.
— Niech ojciec mnie nie pyta, — rzekła powoli. — Nie chciała-bym mu uczynić przykrości... a, doprawdy... Nie zrozumiemy się, kochany ojcze...
Gryżda niczém mocniéj nie czuł się obrażonym, jak posądzeniem o brak inteligencyi.
— Nie miał-bym ja ciebie zrozumiéć! — zawołał — zmiłuj się.
Zmuszona, z przykrością i wysiłkiem Romana mówić zaczęła:
— Wszystko to jest do zbytku przepyszne, wspaniale, ale nie pańskie, ani ładne. Smaku brak było temu, co to urządzał, a pewna jestem, że nie ty, mój ojcze, kierowałeś robotami. Smak jest rzeczą, któréj się téż uczyć potrzeba, mało osób ma go danym od natury instynktem.
Skrzywił się Gryżda.
— W istocie, — rzekł — dla mnie to nie jest zrozumiałe. Prawdę powiedziawszy, ja mam to wszystko za dzieciństwo, gardzę tém, nie robi mi to żadnéj przyjemności; ale ludzie potrzebują blasku, tak, jak potrzebują kłamstwa. Głupich jest ich daleko więcéj, niż rozumnych.
Przeszedł się po saloniku.
— Cóż chcesz? świeci się to, bije w oczy, każdy widzi, że wiele kosztowało... et hoc erat demonsdstrandum — dodał seminaryjném wspomnieniem. — Mnie to, wierzaj mi, ani śmierdzi ani pachnie.
— Mnie śmierdzi — dodała Romana — pozwól mi odejść do dworku.
Nie sprzeciwiał się wcale Gryżda, czuł potrzebę powolności dla Dziekana, przynajmniéj w początku.
Po Białym Ostrowie, Romanie pustką straszną wydał się jéj dworek, ale miała w nim swój fortepian, książki, rysunki, wszystko to, czém dość długo żyła prawie wyłącznie. Ludzi tylko nie było, do których towarzystwa nawykła, brakło ruchawéj Sędzinéj i poważnego Sołomereckiego.
Oddalenie od tego przyjaciela wpłynęło nawet na zwiększenie dla niego uczucia, które się zrodziło w jéj sercu. Stało się ono czulszém, gorętszém może. Nie spodziewała się go widywać, ale obiecywała sobie pamiętać.
Przeżyła z nim w Białym Ostrowie jednę z najjaśniejszych chwil swojego życia, tych, w których się zapomina o świecie całym.
Dla niego — myślała — była ona niczém, wspomnienie jéj miało się zatrzeć wkrótce; ale dla niéj! miało pozostać wiecznie czémś cudnie jasném i piękném.
Wdzięczną mu była za to, że ani imieniem jéj się nie odstręczył, ani nigdy nie zadrasnął najminiejszém słowem ojca.
Reszta zimy przeszła w Dubińcach dosyć jednostajnie i cicho. Romana urządziła sobie dworek, który dla niéj jednéj, po małém przerobieniu, okazał się wygodnym i wystarczającym. Ojciec, który z razu nalegał, aby częściéj przychodziła do pałacu, powoli się zgodził na to, aby, gdy nie było gości, jadać u Romany. I on, do czego się nie przyznawał, znajdował się tu jakoś swobodniejszym.
Mało kto odwiedzał Dubińce, oprócz wspomnianych już, Radzcy Bolka, Palczyńskich, Fiszera i Dziekana. Ten, trochę niespokojny, z początku częściéj zaglądał, potém, przekonawszy się, iż stosunek znośny zawiązał się między ojcem a córką, panu Bogu resztę polecił.
W istocie, wpływ Romany zdawał się być widocznym. Gryżda był zmienionym. Ludzie to jéj przypisywali, co w istocie było skutkiem jednéj chwili rozmysłu, téj chwili, gdy, przed probostwem stojąc, Gryżda sam do siebie uśmiechnął się ironicznie. Powiedział sobie naówczas: ergo decipiatur, i postanowił fizyognomią swą zastosować do... okoliczności. W duszy pozostał, czém był. Ze sceptycyzmu i cynizmu człowiek się nie leczy.
Z ustami skrzywionemi, półuśmiechem potakiwał teraz zdaniom, w które nie wierzył, wstrzymywał się z głoszeniem zasad. Pozornie zdawał się ich wyrzekać. Czynił tę ofiarę dla spokoju.
Nie mniéj na świat, łudzący się, zdaniem jego, mrzonkami, patrzył z pogardą.
I tak się ciągnęło daléj.
Przybycie Romany jednakże wlało w niego życie nowe. Kochał ją, chciał widziéć szczęśliwą, lecz warunki tego szczęścia pojmował po swojemu. Do nich należało, między innemi, wyswatanie Romany za człowieka, którym-by despotycznie mogła rządzić.