Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ostatecznie, — odezwał się, obracając do córki, — mów, czego ty chcesz ode mnie? Wolałbym wojny z własném dzieckiem uniknąć.
Nie namyślała się długo z odpowiedzią Romana.
— Ojcze kochany, — rzekła głosem czulszym, zbliżając się do niego, — żądam od ciebie tylko tego, co nam obojgu na dobre wyjść może. Zmień twe postępowanie względem Sołomereckiego; żądaj od niego tylko tego, co najściślejszy rachunek i sumienie dopuści; pomóż mu; bądź ludzkim. Masz mnie jednę, a ja bogactw się tych wyrzekam, nie chcę ich, nie dotknę.
Gryżda się roześmiał gorzko.
— Widzisz, moje serce, — odparł, — to jakbyś chciała, ażebym całe moje życie w błoto wrzucił dla twéj fantazyi. Mam moje zasady, nie odstąpię ich, nie widzę żadnego powodu do tego, ażebym Sołomereckiemu dobrodziejstwa świadczył. Ojciec był truteń i człek zepsuty, syn udaje poważnego i statecznego, ale to krew taż sama. Stary chorował na pana, ten będzie chorował na znakomitego męża, aby ludzie drogę mu łatwą wyslali. Co ty mi mówisz o nowych rachunkach z nimi? wszystko, co u nich mam, prawnie i słusznie mi się należy. Stary rozpustnik, sybaryta, nieustannie potrzebował pieniędzy. Brał je u żydów, a ja ich im dostarczałem, prawda! Dla czego nie miałem korzystać? pytam się. Tak, czy owak, był-by stracił. Dla czego ja nie miałem się tém utuczyć, czém-by się byli inni paśli? a to mi się podoba!
Romana ręce załamała.
— Ojcze, — zawołała — na miłość Boga! nie dobijaj mnie, nie zmuszaj...
Zakryła oczy.
Gryżda stał zimny i nieporuszony.
— Widzisz, moje dziecko, — rzekł — jeżeli chcesz, nie wglądaj w to, co ja czynię, ale mi się nie sprzeciwiaj. Ja się nie zmienię, życie mnie nauczyło życia. Ofiarą być nie potrafię, to głupota.
Nie było już co mówić z nim; dziewczę padło na krzesło i płakało; on, zwolna mierząc krokami izbę, mówił pomału, jakby wykładał teoryą uczniowi.
— Długo bardzo bałamucili się ludzie, budując sobie zamki na lodzie moralności jakiéjś, która nic nikomu dobrego nie przyniosła. Dziś rozumieją ci, co są, jak ja, na wysokości wieku, że w walce o byt silniejszy bierze górę, a kto siły nie ma, powinien zginąć. Miłosierdzie słabym tylko męczarnie przedłuża. Komu natura nie dała warunków do życia, musi przepaść.
— Ale to nauka pogańska! gorzéj, to teorya życia źwierzęca! — odparła Romana — myśmy ludźmi!
— Hm, — rzekł, śmiejąc się, Gryżda, — kiedy już do tego przyszło, powiedz ty mi, co to jest człowiek? Ja dla niego innego prawa nie znam nad to, które psu służy i koniowi. Może dla tego mnie Sołomerecki, który dyskutować lubił, gdy się dobrze najadł, nazwał Psiawiarą; ale to moje przekonanie.
— A! — krzyknęła zrozpaczona córka, — z taką wiarą lepiéj sobie życie odebrać! Pocóż żyć.
Chciał daléj mówić Gryżda, ale Romana porwała się i uciekła.
— Kryzys, — rzekł do siebie ojciec, nie goniąc jéj — to przejdzie.
Wieczorem nie widzieli się już z sobą, Gryżda nie nalegał; nazajutrz sługa przyszła mu powiedziéć, że panienka w łóżku leży chora.
Pośpieszył do niéj natychmiast.
Romana miała głowę związaną, twarz rozpaloną, gorączka była widoczną. Strwożył się stary.
— Mam posłać po Fiszera? — zapytał.
— Jak chcesz — odpowiedziała obojętnie — do życia nie przywiązuję wielkiéj ceny.
Odwróciła się do ściany i na kilka pytań wcale już odpowiadać nie chciała. Gryżda rozmyślał, doczekał do wieczora; gorączka, zamiast ustać, zdawała się powiększać. Nie wiedział, co czynić. Dziecka żal mu było, a lękał się, aby przez Fiszera świat się nie dowiedział, co się u niego działo w domu, i nie tryumfował.
Poszedł raz jeszcze do córki.
Romana leżała w takim stanie rozgorączkowania, iż obawiać się było można, aby się z tego nie wywiązała choroba niebezpieczna. Gryżda przypomniał sobie, iż z podobnéj żona jego umarła.
Posłał po Fiszera.
Niemiec, który od powrotu z Dubiniec, nie mogąc się uspokoić, chodził i rozpowiadał wszystkim z uśmiechem o Romanie, zdziwił się wezwaniu, ale rad mu był bardzo.
Dziewczę go zajmowało niezmiernie; ci, którym mówił o niéj, przypisywali owo uwielbienie doktora tylko umiejętności niemieckiego języka, nie chcąc wierzyć w nic więcéj.
Fiszer jechał w najweselszém usposobieniu.
W progu dworku spotkał go ojciec, zachmurzony i wylękły.
— Córce mojéj źle jest — rzekł, — ma silną gorączkę.
— Nie było nowego powodu rozdrażnienia? — zapytał Fiszer.
Zmieszał się ojciec.
— Ale nie, — rzekł gniewnie prawie, — być tylko może, iż piérwsze wrażenie sprowadziło te następstwa. Rób pan, co tylko możesz, abyś jéj zdrowie przywrócił; potrafię się wywdzięczyć.
— Najpiérwszą rzeczą, — odezwał się doktor, — jeżeli pan sądzisz, że piérwsze wrażenie trwa, usunąć je, zatracić, naprawić. Mówiłeś mi pan o nieporozumieniu.
Gryżda znak jakiś dał ręką i, nie odpowiadając, wskazał drogę do mieszkania córki.
Fiszer wszedł ostrożnie, na palcach.
Romana leżała, obrócona ku pokojowi twarzą, na któréj rozpaczliwe jakieś malowało się osłupienie.
Dla lekarza, nawykłego czytać w wejrzeniach i wyrazie oblicza, jawném było, iż wielka boleść wewnętrzna zrodziła chorobę.
Na widok Fiszera, jakby zbudzona ze snu przykrego, Romana usiłowała nadać sobie wyraz łagodniejszy, zobojętnienia; ale przychodziło jéj to z trudnością.
Na zapytanie o zdrowie, odparła cicho, iż czuje się nie dobrze, że ma dreszcze, że głowa ją boli; ale zarazem usiłowała zmniejszyć znaczenie choroby.
— To przejdzie — rzekła.
— Widać, że pani silnéj woli, o któréj mówiliśmy przeszłym razem, — odezwał się Fiszer — nie chciałaś użyć.
— Nie mogłam! — odparła Romana, wzdychając, i zamilkła.
Po baczném rozpatrzeniu się, Fiszer zapisał wprawdzie lekarstwo, ale sam był przekonanym, że ono tylko chorą uczynić może mniéj na cierpienie wrażliwą, nie znosząc choroby, któréj przyczyna leżała w tych głębinach, jakich żadna medycyna nie dosięga.
Romana obudziła w nim takie współczucie, iż, nie śpiesząc z odjazdem, postanowił pozostać w Dubińcach, aby przebieg choroby baczniéj śledzić.
Dziewczę zdawało się tego życzyć sobie. W istocie poskutkowało przybycie doktora, rozmowa z nim, a może i lekkie lekarstwa, które dla uspokojenia nerwów przepisał. Czuwał nad chorą z troskliwością wielką i w przeciągu dnia miał tę pociechę, że ją znacznie widział spokojniejszą, bo symptomata gorączkowe się zmniejszyły.
Fiszer myślał już o odjeździe.
— Posłuchaj pani mojéj rady, — rzekł, — zajmij się czémś, aby myśl od obecnych wrażeń oderwać; sprobuj czytać, weź robotę jaką, to, co najsilniéj może panią zaprzątnąć. Są derywatywa umysłowe, tak samo, jak wezykatorye i bańki, — dodał, śmiejąc się, — należy ich sprobować. Jesteś pani osamotnioną, a nawet, gdybyś tu miała towarzystwo, nie odpowié ono jéj wymaganiom. W takim razie, trzeba sobie stworzyć jakieś zajęcie.
Dziewczyna słuchała z uwagą wielką.
— Dziękuję panu — rzekła, — będę się starała pójść za wskazówką, daną mi tak uprzejmie; ale gdzie serce jest zranione, tam trudno boleść stłumić, aż rana się zabliźni.
Fiszer zalecił wstać z łóżka, używać ruchu, w najgorszym razie, choćby do gospodarstwa kobiecego się zwrócić.
— A! szanowny konsyliarzu, — ze smutnym uśmiechem przerwała mu Romana. — Z chęcią bym się niém zabawiała, gdyby cała młodość moja, spędzona w klasztorze i na pensyach, nie uczyniła mnie do niego niezdatną. Mam za to jakieś, tak nazwane, talenta... i temi się posłużyć muszę, a naostatek książkami.
Byli sami; Gryżdę, który, nie spuszczając się na nikogo, najdrobniejszemi szczegółami gospodarstwa się zajmował, odwołano właśnie. Romana widziała go przechodzącego około okien. Jakaś myśl śmiała nagle jéj przyszła do głowy; pochwyciła rękę Fiszera.
— Panie, — zawołała tonem głębokiego, uroczystego wzruszenia — chcesz mi być pomocą? Muszę się mu zwierzyć; obudzasz zaufanie we mnie; jestem bardzo nieszczęśliwą! Nie mam nikogo, coby mi pomógł i poradził. Panie!
Fiszer z gorącością wielką gotował się na usługi. Romana pośpiesznie mówiła daléj:
— Położenie moje okropne! Pomiędzy mną a ojcem jest taka przepaść, taka różnica zasad, iż się z nim nigdy nie potrafimy zrozumiéć. Ojciec mój jest w błędzie; życie, wypadki wprowadziły go na tę drogę... ja gotowam poświęcić siebie, aby z niéj sprowadzić go na inną. Rozumiész pan teraz i boleść, i chorobę. Potrzebuję pomocy, sprzymierzeńca, rady; bo sama nie podołam temu. Postępowanie ojca z Sołomereckim otworzyło mi oczy.
Dziewczę mówiło z taką gwałtownością, pośpiechem, wzruszeniem, że się jéj siły rychło wyczerpały. Pomimo całéj energii, rozpłakała się po niewieściemu i główkę skryła w poduszkach.
Doktor gorącém sercem przyjął dowód zaufania.
— Będę pani służył całą duszą! — zawołał, — chociaż zadanie to ciężkie i może tylko dziecku względem ojca dostępne. Całe życie, długie lata wyrobiły w panu Gryżdzie zasady i przekonania te.....
— Czuję słabość moję — wtrąciła z za łez Romana, — ale jeszcze silniéj obowiązek. Radź mi pan i pomagaj!
— Nad tém potrzebuję rozmysłu, — rzekł doktor. — Nastręczą może okoliczności środki. Ja dziś żadnych jeszcze nie widzę. Nie zrywaj pani z ojcem, bądź łagodną, staraj się obudzić w nim serce. Ją jednę kocha, a miłość dokazuje cudów.
Ledwie tych słów kilka mógł dokończyć Fiszer, gdy niespokojny Gryżda nadszedł i przerwał rozmowę.
Doktor musiał odjechać, ale porozumienie się z nim dodało otuchy Romanie. Nad wieczorem uczuła się lepiéj, wstała z łóżka.
Był to jeden z tych wieczorów lipcowych, które wiosnę minioną przypominają. Lipy kwitły jeszcze, a w Dubińcach były ich całe ulice, w starym ogrodzie pielęgnowane, i dzikie kwiaty jaśniały w całym blasku, a godzina wieczorna woń z nich dobywała cudowną. W parku zdziczałym pokoszono właśnie małe łączki, i siano, leżące na pokosach, przepełniało powietrze zapachem ożywiającym.
Romana potrzebowała wyjść, poruszać się, zmęczyć, aby od myśli utrapionych oderwać.
Nie zastanawiając się nad tém, dokąd pójdzie, wymknęła się ze dworku. Ojciec, który był na czatach, zabiegł jéj drogę.
— Dokąd-że?
— Potrzebuję powietrza — odpowiedziała Romana.
— Ale masz-że siły do przechadzki?
— Doktor mi ją zalecił, — rzekła krótko i poszła bezmyślnie przed siebie.
Wspominaliśmy już o ogrodzie i parku w Dubińcach. Część jego tylko była za życia Sołomereckiego jako tako utrzymywaną, to jest, najbliższe pałacyku ulice i klomby, — reszta, z lasu na park przerobiona, powróciła do dawnego stanu i stała się gęstwiną, wśród któréj gdzie-nie-gdzie kamienie omszone, ławki połamane i szczątki dawnych ozdób napotkać było można. Z téj części ogrodu ulica, również zaniedbana, prowadziła do alei głównéj, przy któréj stał dworek Symeona.
Nigdzie prawie dawne ogrodzenia i płoty nie utrzymały się w całości. Książę Leon dbał tylko o to, co podpadało pod oczy, reszta była mu obojętną; nie poprawiano więc nic, a ekonomskie kro-