Strona:PL JI Kraszewski Para czerwona.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

licyant miał na oku i krok w krok za nim pójdzie.
Panu Edwardowi zadzwoniły zęby, ale w tej chwili ujął go towarzysz pod rękę i wyprowadził z ogrodu, obawiając się może, aby i ten go nie zdradził.
Siedli razem do dorożki, a że wieczór był już późny, a w hotelu Europejskim czekało ich zwykłe zebranie, wprost tam pojechali.
Pan Edward, ani jadł ani pił, gnębiąc się czarnemi myślami. Nie dziw też, że gdy w parę godzin, potem wielki człowiek wywołany został do przedpokoju, przez przybyłego policyanta, Edward zręcznie potrafił ich rozmowę podsłuchać.
Ta była następującą:
— Cóżeś zrobił?
— A nic, proszę jaśnie pana.
— Jakto nie?
— A no kiedy ten pan, co z temi paniami chodził, gdzieś zniknął.
— Jakto? kazałem-że wam pilnować u wrót!
— I pilnowaliśmy proszę pana, bo ja sobie dobrze jego fizyognomię zanotowałem; ale kto jego wie, co się z nim stało, nie wyszedł żadnemi wrotami, w ogrodzie nie został, jak w ziemię wpadł...
— A te panie?