Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śnięte, nos ostry i wązki spuszczał się aż na wąs czarny, z pod którego mało co widać warg było, a brodę osłaniała w pół ogolona, paskiem czarnym tylko spływająca, zachodnim obyczajem zarastająca hiszpanka.
Nieznajomy zdjął kapelusz i postąpił.
— Czekałem na was, rzekł Twardowski powstając z krzesła.
— Na mnie? na mnie? zakrzyknął zdziwiony przychodzień.
— Tak, na was, odpowiedział Twardowski, niech was to nie dziwi — ja wiem często wprzódy, co się ma, co się musi stać i jak.
— Waszmość mylicie się, odpowiedział zimno przybyły, jakby go poufałość mistrza nieco obraziła i przybrał minę na wpół pogardliwą, pół szyderską.
— Ja się nigdy nie mylę, rzekł na to spokojnie Twardowski. Czy chcecie, żebym wam powiedział kto jesteście?
— Słucham ciekawie, prędko zawołał nieznajomy, jakby był pewny że się mistrz omyli. Lecz dodał, nim zaczniem rozmowę, niech wprzód ten człowiek — i wskazał na Maćka.
— To mój sługa, odpowiedział mistrz i skinął na sierotę, który się natychmiast małemi drzwiczkami wysunął.
— Teraz słucham.
— Waszmość jesteście dworzaninem Jego Królewskiej Mości, nieprawdaż?
— Tak jest — mogliście mnie kiedy widzieć ze dworem.
— Przysłani jesteście od króla? Król pan nasz przed kilką miesiącami, stracił ukochaną żonę — czy tak jest? Mam-li mówić dalej?
— Nie potrzeba! zawołał nieznajomy zdziwiony zbliżając się, straciwszy zupełnie wyraz dumy i szyderstwa, pomięszany i niespokojny widocznie. — Ależ na Boga, zkądże to wiecie wszystko? Ja jak najtajemniej mówiłem o tem z panem miłościwym. Było nas tylko dwóch w komnacie, zaręczyć mogę, że nikt by się nie