Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Mistrz Twardowski.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż tam Maćku, spytał, pocóżeś aż tu przywędrował?
— Bom był niespokojny o ciebie mistrzu.
— Alboż masz jakie obowiązki względem mnie?
— Obowiązki? rzekł sierota z podziwieniem. Jestem ci wdzięczen.
— Cóż to wdzięczność? spytał Twardowski z uśmiechem niedowierzania.
— Jest to mistrzu, co serce obwija całe, jakby wstęgami i ciągnie je ku dobroczyńcy. Uczucie nieopisane zlania się, pociągu, i chęci poświęcenia.
— Jest to, rzekł mistrz, przedrzeźniając po szatańsku — wędka na nowe łaski.
— O! nie, mistrzu.
— Co słychać w Krakowie?
— Mówią wiele o tobie wszyscy.
— Cóż mówią?
— Dziwią się że na Podgórzu siedzisz, a mieszczki gadają że z szatanem masz zmowy. Maciek się to mówiąc przeżegnał a Twardowski się rozśmiał.
— A więcej? rzekł.
— Pospolity lud codzień mnie pyta o ciebie, bo wiedzą żem twój sługa. Przychodzą do twojej izby tłumami na radę i niepokoją mnie badaniem. — Kiedy on wróci? Czy nie mógłby mi co poradzić? Oni myślą nawet, że ty możesz robić cuda.
— Może mogę w istocie, odpowiedział mistrz dumnie.
— A czemuż nie chcesz pomagać ludziom, kiedy możesz?
— Czemu? Alboż ty wiesz co ja tu robię, a czego nie robię, siedząc w tej pustyni?
— Chodźmy jednak mistrzu lepiej, do miasta. Dawno w twoich książkach myszy tylko czytają, i pył pokrył machiny i koście i słoje. Czyliżeś z nich mistrzu wszystkie już, jakie było można, wyczerpał mądrości?
— Wszystkie i wszystko! odpowiedział Twardowski, spalić je teraz można bez żalu!
— Czemuż ze swoją mądrością kryjesz się od ludzi?