Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

du nie zrobić — począł. — Życie krótkie, a nic tak nie ciąży jak kamień na sumieniu. Ja modlić się będę ciągle na waszą intencyę u grobu matki. O Zygmusia nie mam troski, boć gdy u Du Royerów się skończy robota, znajdzie się gdzieindziej.
Zygmunt chcąc skorzystać z tego zwrotu rozmowy, — wtrącił żywo, że już miał propozycye.
— A no, widzisz, — odparł Zarzecki. Tylko póki oni ciebie chcą, tych Du Royerów nie rzucaj, choćby ci się gdzie indziej stręczyło i lepiej. O grosz nie idzie ale o ludzi, a to poczciwe ludziska.
Zygmunt coś zabełkotał, zarumienił się, spojrzał na siostrę i zebrał się na odwagę.
— Pani Manczyńska, — rzekł, — czyniła mi propozycye do swojego syna.
Zarzecki się żachnął.
— A! niechże pan Bóg uchowa! Gdzie chcesz tylko nie tam.
— Dla czego, kochany ojcze! — spytał Zygmunt, spuszczając głowę, bo czuł że go siostra oczyma badała.
— Dla tego, że ja tą kobietę znam zdawna, począł stary, że fałszywą jest, bez serca, samolubną i okrutną. Manczyński by nigdy tak dla nas nie był złym, gdyby nie ona. W domu sługą był i robił co mu kazano, ona komenderowała, ona go z podkomorzyną poróżniła, ona do zbytków i marnotrawstwa pędziła. Zła kobieta jest, i po wszystkiem.
Zygmunt nie podnosząc głowy chwytał chleb, jadł, ale czoło i uszy, które widziała siostra, bo reszta twarzy spuszczonej nie była widoczną, pałały krwią.
— Mnie się zdaje, — odezwał się po przestanku Zygmunt, że ojciec uprzedzonym jest, ludzie nagadali.