Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 02.pdf/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie ma, tylko walczyć o kawałek chleba aby módz o nim uprawiać sztukę...
— Kochana Luciu, ależ samą sztuką żyć niepodobna? — rzekł Zygmunt.
Smutno uśmiechnęła mu się Aniela.
— Wszyscy sztuką żyć nie mogą samą — to pewna — odezwała się spokojnie, ale są tacy co tylko nią wyżyć mogą. Ja śmiem się do tych wybranych policzyć.
Obok tego zadania życia, wszystkie inne wydają mi się drobne, nikczemne, małe.
— Na tym punkcie, — przerwał Zygmunt, — pani moja jest trochę...
— Mów, bardzo — sfiksowana, — dokończyła Lucia. — Ty mnie nie zrozumiesz nigdy.
— Chciałbym cię widzieć szczęśliwą.
— Po swojemu? nieprawdaż? Ja ci nawet powiem jak to szczęście wedle twego pojęcia wyglądać ma. Wyobrażasz sobie szlachcica, który się w twej siostrze zakochał i — na gwałt prowadzi ją do ołtarza. Familia woła w niebogłosy — to córka oficyalisty! Nie pomaga nic. Szlachcic jest zakochany i żeni się. Lucia wpada w familię, która kolce nastawia ze wszech stron. Rodzina się powiększa, fortepian i muzyka zapomina, Lucia chodzi z kluczykami i płacze. Ale jest panią szlachcicową i jeździ koczem do parafialnego kościoła, a wieczorem dotknąwszy roztrojonego fortepianu zalewa się łzami...
Potrząsnęła Lucia głową — nie, nie — takiego szczęścia ja nie chcę. Powiem ci jak moje wygląda...
Lucia po błocie, w kaloszach, lata dając lekcye po mieście i męczy się z dziećmi, które jej świętości kaleczą, ale wieczorem uwolniona od kaloszów i błota, siada grać kwintet Schumana z muzykami tak nastrojonemi duchem