Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozumna, choć w dziurawych chodziła pończochach i podartej koszuli. — Coś ona musiała zrobić! — powtórzył.
— Ojciec o tem wiedzieć nie mogłeś! — wtrącił syn.
Zarzecki popatrzał na niego długo, i cicho zakończył:
— Pewnie! Co to do mnie należało! A gdybym wiedział i miał przykazanie nie gadać? jużcić choćby mnie smażono i pieczono w smole — nie godziłoby się zdradzić zaufania nieboszczki.
Znowu popatrzał na Zygmunta, który na to pytanie nie odpowiedział w początku.
— Nieboszczka gdyby żyła, — rzekł po namyśle, nie mogłaby wymagać, abyś ojciec poświęciwszy jej całe życie, miał jeszcze cierpieć dla niej teraz sam, i matka.
— A! matka! matka! — składając ręce począł Zarzecki. Co tam, ja! Jam się nażył. Bylebym raz ten mój młyn dokończył.
Hę! wiesz, już już jest na wychodnem mój młyn.
Zygmunt oczy spuścił.
— Wy wszyscy mi nie wierzycie, ja to wiem, — mówił stary, a przekonacie się — dożyję tego że młyn stanie.
— Nie chciałbym ojcu kochanemu tej nadziei odbierać, — rzekł w końcu Zygmunt — ale do budowania machin wiele rzeczy się uczyć trzeba.
— Mnie, powiadam ci, jakem się czasem wymodlił o natchnienie, do Matki Bozkiej i do Józefa świętego, patrona robotników, we śnie aniołowie najpiękniejsze myśli przynosili. Tak mi Boże dopomóż.
Zygmuś pojął że dysputować z człowiekiem takiej wiary, było próżnem, i że należało go zostawić przy tych przekonaniach i nadziejach, które mu złociły życie. Zamilkł.