Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rysy szlachetnemi, w których męztwo, do walki z życiem tak nieodzowne, wybitnie się piętnowało.
Na widok Zarzeckiego, Aniela krzyknęła ale radośnie, a chłopak poskoczył ku niemu z otwartemi rękami.
To zjawisko niespodziewane było synem Zarzeckiego, był to jakby spadły z niebios Zygmuś. Nie oczekiwano go tu wcale.
Stary ucieszył się do łez widokiem syna, którego powierzchowność mówiła że w biedzie nie był, ale zarazem uląkł jego przybycia.
Zygmusiowi tajono i chorobę matki i nędzę domową, aby go nie trwożyć, wiedząc że ledwie sam sobie rady dać może. Wiedział ojciec i siostra że się sposobił na nauczyciela, a żył z dawania lekcyj. Pomocy z domu oddawna nie potrzebował, lecz się też do niego o nią nie odzywano, aby mu nie utrudnić zawodu. Pisywał często Zygmuś a w żadnym liście nie dał znać że powrócić może. Nagłe to zjawienie się jego, niepokoiło starego ojca.
— W imie Ojca i Syna! — zawołał, — Bogu za wszystko dzięki, ale zkądże ty tu? Jakim sposobem.
— Prawie cudem! — odparł poważnie syn, który zbliżywszy się do ojca i poczuwszy może od niego nieszczęsną wódkę, zachmurzył się.
— Mów — zlituj się! czy broń Boże nie jakie nieszczęście, czy nie...
— Nic złego, owszem, — odparł Zygmunt, — nadzwyczajny traf, bardzo dla mnie szczęśliwy. Nauki skończyłem, o miejsce publicznego nauczyciela teraz jeszcze trudno, trafiło mi się prywatne tu w sąsiedztwie u państwa Du Royer.
Zarzecki ręce podniósł do góry, mrucząc jakąś modlitewkę.