Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trzymał na drżącem ręku niewiele wartający zegarek, a mniej jeszcze kosztowny sygnet, na które Lubliner ledwie przez ciekawość okiem rzucił.
— Na zastawy nie pożyczam, — odezwał się, — to nie moja rzecz, — ale panu służę ile chcesz. Mieliśmy z sobą stosunki, znam jego rzetelność, mów ile potrzebujesz, dam z chęcią.
Zarzecki tym dowodem zaufania mocno był dotknięty.
— Niech Bóg zapłaci za dobre serce, — odezwał się, — ale bez zastawu, panie Lubliner bałbym się zapożyczać, a nuż — nikt nie wie dnia ani godziny.
Kupiec obrócił w żart obawę starego, nalegał aby swe pamiątki schował, i zapytawszy ile mu było potrzeba, wyliczył natychmiast pieniądze. Zarzecki wziął się do napisania rewersu i miał wielką ochotę człowieka co mu okazał współczucie uścisnąć.
Lubliner znając zdawna jego słabość do wódki, w dodatku kazał przynieść jej i poczęstował go. Rad był się rozgadać.
Po dwóch kieliszkach Jakóbowi się usta zwykle roz wiązywały, robił się pobożnym bardzo i otwartym, wzdychał do Boga ciągle i mówił wszystko co miał na sercu. Wyspowiadał się więc przed Lublinerem i z biedy i z ucisku i z projektu pozbycia się dożywocia, a osiedlania w miasteczku.
— Wiesz waćpan co, panie Zarzecki, to się składa doskonale, bo ja już przed kilku dniami miałem myśl pomówienia z nim w pewnym interesie.
Wiem że u was nazywa się to już ostatnim wypadkiem i hańbą — służyć u żyda, ale ja proponuję nie służbę, tylko — przyjacielską pomoc.