Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogę, nie miałbym za co rąk zaczepić — westchnął Zarzecki. Wpadłbym z deszczu pod rynnę.
Stali tak jakiś czas milczący. Zarzecki różaniec przebierał machinalnie, Więckowski wąsa kręcił.
— Jeszcze gdyby na skrypt — odezwał się Więckowski, badając.
— Póki życia! — zawołał stary, — w żadne z niemi papierki się wdawać nie myślę.
Znowu pomyśleli chwilę; Więckowski się przypatrywał fizyognomii starego, która nic nie mówiła, oprócz że w niej tkwił smutek i niepokój. Widząc że dłużej rozprawiać nie na wiele by się przydało, Więckowski czapką swą potrząsł oznajmując że chce odejść.
Zarzecki się nie poruszył.
— Więc — dobranoc.
— A, dobranoc, — odparł zimno pan Jakób. — Kłaniam uniżenie.
Z dworku, przez którego sień pustą i milczącą przeszedł powolnym krokiem Więckowski, skierował się tąż samą drogą, którą niedawno przesunął się hrabia i furtką dostał do parku. Spodziewał się zapewnie, znając upodobanie panny Barbary w orzechach, które gryzła po całych dniach, że ją może znajdzie w leszczynowej ulicy. Tu było pusto i łupinki tylko porozrzucane tu i owdzie świadczyły że faworyta niedawno odbywała przechadzkę. Skierował się więc pisarz do jej mieszkania.
Na widok wchodzącego, panna Drobisz żwawo ku niemu się zbliżyła.
— A cóż? — spytała.
— E! ja już nie wiem czy z temi ludźmi zrobić co będzie można!
— Dla czego?